Выбрать главу

Reklamy, jaką hotel zamieszczał na tej stronie przez trzy ostatnie tygodnie, nie było. Oszołomiony pomyślał, że może przeniesiono ją na inną stronę. Dokładnie przejrzał ten dział gazety. Reklama za reklamą, ale ani śladu jego nazwiska. A przecież jego twarz pojawiała się wśród informacji o spektaklach od przeszło dziesięciu lat bez przerwy.

Spróbuję jeszcze raz, postanowił. Zadzwonię do Mory’ego Manna.

Znalazł portfel i zaczął szukać kawałka papieru, na którym miał zapisany telefon producenta.

Portfel był bardzo cienki. Zniknęły wszystkie świadectwa tożsamości. Dokumenty pozwalające mu pozostać przy życiu. Przepustki, dzięki którym mógł przechodzić przez zapory policyjne i wojskowe, nie dając się zastrzelić ani wtrącić do obozu pracy.

Nie przeżyję nawet dwóch godzin bez moich zaświadczeń, powiedział sobie Jason. Nie odważę się wyjść z tego nędznego hoteliku na ulicę. Pomyślą, że jestem studentem albo nauczycielem zbiegłym z jakiegoś kampusu. Resztę życia spędzę jako ciężko pracujący fzycznie niewolnik. Jestem człowiekiem bez osobowości prawnej.

A zatem moim najważniejszym zadaniem, pomyślał, jest pozostać przy życiu. Do diabła z Jasonem Tavernerem sławnym artystą; o to będę martwić się później.

Czuł, jak dochodzą do głosu zdeterminowane szóstaczym pochodzeniem cechy jego osobowości. Nie jestem taki, jak inni ludzie, powiedział sobie. Poradzę sobie z tym — cokolwiek to jest. Jakoś to będzie.

Na przykład, pomyślał, mając te pieniądze, mogę pójść do dzielnicy Watts i kupić sobie fałszywe dowody tożsamości. Nawet cały ich portfel. Z tego, co słyszałem, zajmuje się tym co najmniej setka facetów. Nigdy nie przypuszczałem, że skorzystam z usług jednego z nich. Ja, Jason Taverner. Sławny artysta oglądany przez trzydziestomilionową widownię.

Czy wśród tych trzydziestu milionów widzów, zadawał sobie pytanie, jest choć jeden, który mnie pamięta? Jeśli „pamięta” to właściwe słowo. Mówię tak, jakby upłynęło mnóstwo czasu, jakbym był już starcem, dawno zapomnianym, żyjącym wspomnieniami minionej chwały. A przecież tak nie jest.

Wrócił do telefonu i odszukał numer głównego biura ewidencji ludności w stanie Iowa; zużywszy kilka złotych monet, uzyskał w końcu połączenie.

— Nazywam się Jason Taverner — powiedział urzędnikowi. — Urodziłem się w Chicago, w Memoriał Hospital, 16 grudnia 1946 roku. Czy mógłby pan potwierdzić i przesłać mi kopię mojej metryki? Ubiegam się o pracę i jest mi potrzebna jako załącznik.

— Tak, sir. Urzędnik pozostał na linii; Jason czekał. Po chwili ponownie usłyszał jego głos.

— Pan Jason Taverner, urodzony w Cook County 16 grudnia 1946 roku?

— Tak — powiedział Jason.

— Nie mamy świadectwa urodzenia takiej osoby w tym czasie i miejscu. Czy jest pan całkowicie pewny tych danych?

— Pyta pan, czy znam swoje nazwisko oraz miejsce i datę urodzenia? — Głos znów wymknął mu się spod kontroli, ale tym razem Jason nie zdołał nad nim zapanować; wpadł w panikę.

— Dzięki — rzekł i odłożył słuchawkę, dygocząc jak w febrze. Ja nie istnieję, powiedział sobie. Nie ma Jasona Tavernera.

Nigdy nie było i nigdy nie będzie. Do diabła z moją karierą; ja po prostu chcę żyć. Jeśli ktoś lub coś chce zakończyć moją karierę, dobrze, a niech tam. Tylko czy w ogóle pozwolą mi istnieć? Czyżbym nigdy się nie urodził?

Coś poruszyło się w jego piersi. Nie wyjęli wszystkich czułków, niektóre wciąż rosną i żywią się we mnie, pomyślał z przerażeniem. Ta przeklęta, nie mająca za grosz talentu dziwka. Mam nadzieję, że skończy na ulicy, szukając klientów za dwa dolce.

Po wszystkim, co dla niej zrobiłem: załatwiłem dwa przesłuchania przed ludźmi szukającymi nowych twarzy. Do diabła — przynajmniej przeleciałem ją kilka razy. Chyba jesteśmy kwita.

Gdy wrócił do pokoju hotelowego, dłuższą chwilę przyglądał się sobie w upstrzonym przez muchy lustrze. Jego wygląd nie uległ zmianie, tyle że powinien się ogolić. Nie postarzał się. Żadnych nowych zmarszczek czy siwych włosów. Niezłe bary i bicepsy. Brzuch bez fałd tłuszczu, pozwalający nosić modne, dopasowane ubrania.

To bardzo istotne dla twojego image’u, powiedział sobie, jakie marynarki możesz nosić, szczególnie te wcięte w talii. Mam ich chyba z pięćdziesiąt, pomyślał. Albo miałem. Gdzie są teraz? — zadawał sobie pytanie. Ptak odleciał i na jakiej łące teraz śpiewa? Czy coś w tym stylu. Coś z przeszłości, ze szkolnych dni. Zapomniane do tej pory. Dziwne, pomyślał, co człowiekowi przychodzi do głowy, kiedy znajdzie się w niezwykłej i groźnej sytuacji. Czasem są to zupełnie trywialne myśli.

Gdyby marzenia były końmi, żebracy mogliby latać. Jakoś tak. Wystarczy, żeby doprowadzić do szału.

Zastanawiał się, ile posterunków policji i gwardii znajduje się między tym nędznym hotelikiem a najbliższym fałszerzem w Watts. Dziesięć? Trzynaście? Dwa? Dla mnie, pomyślał, wystarczy nawet jeden. Jedna wyrywkowa kontrola wozu patrolowego z trzyosobową załogą. I to cholerne połączenie radiowe z policyjno-wojskową bazą danych w Kansas City, gdzie mają wszystkie akta.

Podwinął rękaw i obejrzał przedramię. Tak, był tam: wytatuowany numer identyfkacyjny. Somatyczna tablica rejestracyjna noszona przez całe życie i w końcu chowana razem z nim w grobie.

No tak, policjanci lub gwardziści z ruchomych patroli mogą sprawdzić jego numer w centrali w Kansas City, a wtedy… Co wtedy? Czy jego akta nadal tam były, czy też zniknęły, tak samo jak metryka? A jeśli ich tam nie ma, co by to oznaczało zdaniem policyjnych biurokratów?

Błąd urzędnika. Ktoś źle skatalogował mikroflm z jego dossier. Znajdzie się. Kiedyś, kiedy nie będzie potrzebny, kiedy spędzę już dziesięć lat życia w kopalni na Księżycu, machając kilofem. Jeśli nie znajdą moich akt, rozmyślał, uznają mnie za zbiegłego studenta, ponieważ tylko studenci nie mają policyjnych rejestrów — a najważniejsi z nich, przywódcy, mają je również.

Znalazłem się na dnie, pomyślał. Nie mogę nawet zapewnić sobie fzycznego istnienia. Ja, człowiek, który wczoraj miał trzydziestomilionową widownię. Pewnego dnia jakoś ją odzyskam, ale nie teraz. Najpierw mam ważniejsze rzeczy do zrobienia. Każdy rodzi się z pewnym szkieletem swojej egzystencji; ja nie mam nawet tego. Będę jednak miał; szóstak nie jest zwyczajnym człowiekiem. Żaden zwyczajny człowiek ani fzycznie, ani psychicznie nie przeżyłby tego, co mnie spotkało — a już szczególnie tej dręczącej niepewności.

Szóstak, bez względu na warunki, zawsze zwycięży, ponieważ tak nas genetycznie zdefniowano.

Jeszcze raz opuścił pokój, zszedł po schodach i podszedł do recepcji. Mężczyzna w średnim wieku z cienkim wąsikiem czytał magazyn „Box”. Nie podniósł głowy, tylko zapytał:

— Tak, sir?

Jason wyjął plik banknotów i położył na kontuarze pięćset dolarów. Recepcjonista zerknął na banknot, po chwili spojrzał ponownie, szeroko otwierając oczy. Potem ostrożnie popatrzył na Jasona, tym razem badawczo.

— Skradziono mi przepustki — rzekł Jason. — Ta pięćsetka będzie pańska, jeśli zaprowadzi mnie pan do kogoś, kto może je zastąpić. Jeśli chce pan to zrobić, proszę zrobić to teraz; nie będę czekać.

Czekać, aż zgarnie mnie policja czy wojsko, pomyślał. Schwytanego w tym zapchlonym hoteliku.

— Albo na chodniku przed wejściem — powiedział recepcjonista. — Jestem telepatą. Wiem, że ten hotel to nic nadzwyczajnego, ale nie ma tu robactwa. Kiedyś mieliśmy marsjańskie pchły piaskowe, ale już ich nie ma.

Wziął pięćset dolarów.

— Zaprowadzę pana do kogoś, kto może panu pomóc — oznajmił. Uważnie przyglądał się twarzy Jasona, zamilkł, a potem dodał: — Myśli pan, że jest pan sławny. No cóż, mamy tu najróżniejsze przypadki.