Выбрать главу

— Tego typu ograniczenia nie istnieją dla mnie, radco. Moja ciekawość jest tak wielka jak Wszechświat.

— Całkiem możliwe — odrzekł złowrogo Glomg. — Ale jest więcej rzeczy na Tiz i na Tetzbah, profesorze Lirld, niż się śniło waszym filozofom.

— Moja filozofia… — zaczął Lirld, lecz przerwał. — Ale oto pański syn. Proszę spytać jego. Bez pomocy kilku odkryć naukowych, które podobni panu nie raz starali się storpedować, jego bohaterskie dokonania w dziedzinie podboju Kosmosu nie byłyby możliwe.

Kompletnie załamany, lecz ciągle ciekawy świata Mans-hip otworzył oczy w samą porę, żeby ujrzeć nadzwyczaj chudą czarną walizkę, która wspinała się na blat stołu otoczona mackami niczym spaghetti.

— A cóż to takiego? — zdumiał się nowo przybyły, pogardliwie skupiając nad Manshipem kępkę badylastych oczu. — To wygląda jak yurd z ciężkim przypadkiem hipplestacza. — Pomyślał chwilę i uzupełnił: — Postępującego hipplestacza.

— To istota z obiektu astronomicznego 649-301-3, którą właśnie udało mi się teleportować na naszą planetę — wyjaśnił z dumą Lirld. — Zauważ, Rabd, że po drugiej stronie nie było transmitera! Przyznaję, że nie wiem, czemu akurat tym razem się udało, ale to problem dla późniejszych badań. Piękny okaz, prawda Rabd? I na ile mogliśmy się zorientować, w doskonałym stanie. Możesz go już odłożyć, Srin.

— Ani mi się waż, Srin… — Manship ledwie zdążył zawołać, gdy wielki prostokąt jakiegoś gęstego materiału opadł z sufitu i przykrył go. W chwilę później blat stołu, na którym siedział, opadł nieco, brzegi materiału zawinęły się pod nim i ktoś, prawdopodobnie asystent, z trzaskiem ją zapiął. Zanim Manship zdążył ruszyć palcem, blat podskoczył do góry z gwałtownością tyleż bolesną, co deprymującą.

No i stało się. Zapakowali go jak prezent pod choinkę. Ogólnie jego sytuacja wcale się nie polepszyła. Tyle, że chyba na razie dadzą mu spokój. Nie mieli raczej zamiaru rzucić go na półkę w laboratorium wśród zakurzonych słojów z zakonserwowanymi flefnobami.

Fakt, że prawdopodobnie jest pierwszym w historii człowiekiem, który nawiązał kontakt z istotami pozaziemskimi, w najmniejszym stopniu nie ucieszył Clyde’a Manshipa.

Po pierwsze, uświadomił sobie, kontakt został nawiązany w mało triumfalny sposób — bardziej to wyglądało na wetknięcie wspaniale ubarwionego motyla do butelki zbieracza, a nie na doniosłe spotkanie dumnych przedstawicieli dwóch odmiennych cywilizacji.

Po drugie, i dużo bardziej istotne, tego rodzaju kosmiczne tete a tete mogło wzbudzić entuzjazm u astronoma, socjologa czy nawet fizyka, ale nie u profesora nadzwyczajnego Wydziału Literaturoznawstwa.

Marzeń w życiu miał bez liku. Ale pragnął w nich, żeby znaleźć się na próbie generalnej „Makbeta” na przykład, i zobaczyć, jak spocony Szekspir błaga Burbage’a, żeby w ostatnim akcie nie wykrzykiwał monologu „Ciągle to jutro, jutro i znów jutro”: „Na litość boską, Dick, twoja żona przed chwilą oddała ducha, ty niedługo stracisz królestwo i życie — niech to nie brzmi jak wołanie pijaka o kufel piwa. Filozoficznie, Dick, w tym cały sęk, powoli, z żałością w głosie i filozoficznie. I z lekkim oszołomieniem”.

Albo wyobrażał sobie, że należy do grona słuchaczy — wtedy, około roku 700 przed Chrystusem — gdy ślepy poeta wstał i pierwszy raz powiedział: „Gniew Achilla, bogini, głoś, obfity w szkody…”

Albo że jest gościem domu w Jasnej Polanie, do którego wraca z ogródka Tołstoj i patrząc nań nieobecnym wzrokiem, mruczy: „Przyszła mi do głowy świetna historyjka o ataku Napoleona na Rosję. A co za tytuł! Wojna i pokój. Nieskomplikowany, mało pretensjonalny. Tak zwyczajnie — Wojna i pokój. Mówię ci, w Petersburgu padną z wrażenia. Oczywiście na razie to dopiero nowela, ale może wymyślę parę wydarzeń, żeby ją rozciągnąć”.

A podróże na Księżyc czy do innych planet Układu Słonecznego, nie mówiąc już o wyprawie do centrum Galaktyki — do tego w samej piżamie? Nie, na myśl o tym Clyde Manship zdecydowanie nie przeżywał mąk rozkoszy. Jeśli chodzi o podróże, to nigdy nie wykroczył w marzeniach poza, powiedzmy, zwiedzanie balkonu Wiktora Hugo w Saint Germain de Prefs albo tych wysp greckich, na których płonąca Safona uprawiała miłość, a od czasu do czasu, kiedy jej przyszła ochota, śpiewała.

Za to profesor Bowles, tak, Bowles — i każdy inny probówkarz z Wydziału Fizyki — wszystko by oddali, żeby znaleźć się na jego miejscu! Stać się przedmiotem autentycznego eksperymentu, o którym nie śnił na Ziemi żaden teoretyk, stanąć wobec techniki, która z pewnością była bardziej zaawansowana od ziemskiej! W zamian za to wszystko pewnie uznaliby swoją wiwisekcję za wspaniałą okazję i wymarzony zaszczyt. Bo z faktem, że wiwisekcją skończą się niespodzianki dzisiejszej nocy, Manship już się pogodził. Ach, ten Wydział Fizyki…

Manship nagle przypomniał sobie tę dziwaczną, skomplikowaną wieżę, nabitą szarymi dipolami anten, którą Wydział Fizyki wznosił na polu Murphy’ego. Z okna swego pokoju w Callahan Hall widział, jak rośnie owoc rządowego programu badań nad promieniowaniem.

Wczoraj, kiedy osiągnęła wysokość jego okna, pomyślał sobie, że zamiast współczesnego cudu telekomunikacji przypomina średniowieczną wieżę oblężniczą do burzenia murów.

Ale teraz, po tym jak Lirld wspomniał, iż jednostronna teleportacja nigdy dotąd się nie udała, zastanawiał się, czy ta nie ukończona wieża celująca elektronicznymi konstrukcjami prosto w okno jego sypialni nie była przypadkiem współodpowiedzialna za to koszmarne grzęzawisko snu na jawie, przez które się przedzierał.

Czy była jakimś niezbędnym ogniwem dla maszyny Lirlda, czymś w rodzaju anteny czy uziemienia, czy czego tam jeszcze? Gdyby tak choć trochę się znał na fizyce! Osiem lat w szkole nie wystarczało, żeby odpowiedzieć na najprostsze pytania.

Zgrzytnął zębami ze złości, trochę przesadził, bo przygryzł sobie język i musiał przerwać myślenie, póki nie minął ból i nie wyschły łzy.

A nawet gdyby wiedział na pewno, że ta wieża odegrała kluczową, choć bierną rolę w przeniesieniu go w Kosmos? Gdyby nawet wiedział, jaką odegrała rolę pod względem ilości megawoltów, amperów i tak dalej — czy ta wiedza byłaby do czegoś przydatna w jego niesamowitym położeniu?

Nie! Nadal byłby odrażającym, płaskookim, bezrozumnym potworem ściągniętym przypadkowo z najdalszych zakątków Wszechświata, otoczonym istotami, którym jego dogłębna znajomość mnóstwa literatur obiektu astronomicznego 649-301-3 wydałaby się najpewniej, założywszy, że nastąpiłby cud porozumienia, zwykłą paplaniną schizofrenika.

Z rozpaczy szarpnął, nie licząc na wiele, materiał, w który był zawinięty. W palcach zostały mu dwa małe kawałki.

Było zbyt ciemno, żeby je zobaczyć dokładnie, ale dotyk nie kłamał. Papier? Był zawinięty w olbrzymią płachtę czegoś, co bardzo przypominało papier.

„Logiczne” — pomyślał. Na swój dziwaczny sposób to było nawet logiczne. Ponieważ kończyny widzianych dotąd flefnobów składały się wyłącznie z cienkich macek zakończonych oczami albo miękkimi stożkami i ponieważ potrzebowały czegoś w rodzaju pagórków na stole laboratoryjnym, żeby móc się przy nim usadowić, papierowa klatka z ich punktu widzenia rzeczywiście stanowiła barierę nie do przebycia. Mackami nie mogły niczego chwycić, a widocznie nie miały dość silnych mięśni, żeby wybić dziurę w papierze.

No, ale on miał. Nigdy nie uchodził za osiłka, ale wierzył, że w sytuacji stresowej uda mu się wydostać z papierowego worka. Była to pocieszająca myśl, choć w tej chwili równie mało użyteczna, co wspomnienie o wieży na polu Murphy’ego.