— Do licha, jeszcze nie umierasz — powiedziała łagodnie. Nie odpowiedział. Zwróciła się do Philas.
— Posłuchaj, będziemy musiały spróbować opatrzyć jego rany. Wytnij kilka pasków ze skóry tej lochy. Może uda się przywiązać złamane ramię do tułowia. Mogłybyśmy też unieruchomić nogi, wykorzystując włócznię.
Wdowa długo przyglądała się Durze, ale posłusznie wykonała polecenia.
— Na co mogę się przydać? — zagadnął Farr. Dziewczyna rozejrzała się z roztargnieniem.
— Idź odzyskać sieć. Trzeba będzie zrobić kolebkę, żeby zataszczyć go z powrotem do domu…
— W porządku.
Kiedy Philas wróciła, zaczęły wyprostowywać nogi Addy, żeby unieruchomić je prowizorycznymi łubkami. Dotknąwszy ciała starca, Dura zobaczyła, że ranny krzywi twarz, a jego rozwarte usta wydają niemy krzyk. Nie była w stanie kontynuować zabiegu. Cofnęła dłonie od zmasakrowanej ofiary i bezradnie spojrzała na drugą kobietę.
W tym momencie usłyszała za sobą wrzask swojego brata.
Okręciła się w miejscu, sięgając po włócznię Addy.
Farr cały czas szamotał się z poplątaną siecią, a przynajmniej robił to jeszcze przed chwilą. Teraz oddalał się od sieci, z przerażenia wytrzeszczywszy oczy. Dura błyskawicznie upewniła się, że chłopiec nie jest ranny i zbliżyła się do niego. Zerknęła za jego plecy, żeby odkryć, co mu zagrażało…
Zwolniła i zatrzymała się w Powietrzu. Rozdziawiła usta i z wrażenia zapomniała nawet o bracie.
W Powietrzu unosiło się jakieś pudło. Zbliżało się do nich. Był to sześcian o boku równym wzrostowi przeciętnego człowieka, wykonany ze starannie przyciętych drewnianych płyt. Wystawały z niego liny prowadzące do stada sześciu młodych świń powietrznych, które cierpliwie ciągnęły pudło przez las. Z przodu było widać przezroczystą płytkę, przez którą wyglądała twarz mężczyzny. Nieznajomy marszczył czoło.
Sześcian zatrzymał się. Dura uniosła włócznię Addy.
4
Tobą Mixxax ściągnął lejce. Skórzane rzemienie „wzdychały" przez membrany uszczelniające, zamontowane w przedniej części samochodu. Przez okienko z przezroczystego drewna Tobą widział — a także czuł, bowiem lejce natychmiast przestały stawiać opór — jak radośnie zaprzęg świń powietrznych zareagował na przerwę w podróży.
Tobą przyglądał się czworgu nieznajomym.
Jacy oni byli dziwni. Dwie kobiety, dzieciak i starzec z dziwnie nierówną klatką piersiową — wszyscy nadzy. Jedna z kobiet wymachiwała prymitywną drewnianą włócznią.
Oczywiście z początku Mixxax myślał, że to po prostu grupka kulisów, odpoczywająca w lesie, na obrzeżach jego farmy sufitowej. Jednak to nie mogło odpowiadać prawdzie. Nawet najgłupszy z jego kulisów nie zawędrowałby tak daleko bez zbiornika powietrznego. Tobą nie mógł się nadziwić, jak ta mała zgraja przetrwała na tak dużej wysokości, posiadając tak kiepskie wyposażenie. Mieli przy sobie jedynie włócznie, liny i sieć z czegoś, co było chyba niewyprawioną skórą…
Poza tym rozpoznałby swoich kulisów. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Patrolował zadrzewiony obszar tuż za granicą farmy sufitowej, kiedy natknął się na tę grupę. Prawdę mówiąc, patrolowanie było nieco przesadnym słowem. Wydawało się raczej, że śniąc na jawie, zapuścił się zbyt daleko w nadpływowy las. No cóż, mówił sobie, nie było to szczególnie dziwne. Przecież miał na głowie tyle spraw. Dostarczył zaledwie pięćdziesiąt procent kontyngentu, a tymczasem upłynęły ponad trzy czwarte roku budżetowego. Uświadomił sobie, że błądzi palcami po Kole z materii izeniowej, spoczywającym na piersi. Kolejny okres burz spinowych mógłby całkowicie go wykończyć. Musiałby wtedy, wraz żoną, Ito, i synem, Crisem, dołączyć do tłumów zapełniających ulice Parz, a przetrwanie całej rodziny zależałoby wyłącznie od miłosierdzia obcych. A w Parz pod panowaniem Horka IV nie było miejsca na miłosierdzie. Kiedy sobie to uświadomił, przejął go dreszcz.
Z trudem powrócił do rzeczywistości. Patrzył na włóczęgów rzeź okno samochodu. Kobieta z włócznią — wysoka, z pasemkami lekko pożółkłych włosów, mocno zbudowana, o kwadratowej twarzy — odwzajemniała się wyzywającym spojrzeniem. tyła naga, z wyjątkiem sznura opasującego jej talię. Ze sznura zwisał worek, zrobiony chyba z niewyprawionej świńskiej skóry. Ta goła dama była szczupła i zadziorna. Miała małe, jędrne piersi. 'oba zauważył też umięśnione ramiona i uda.
Szczerze mówiąc, budziła w nim przerażenie.
Kim byli ci ludzie?
Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że w tak odległym od Parz nadpływie nie mogli przebywać zabłąkani kulisi ani zbiegowie; innej farmy. Farma Toby znajdowała się na samym krańcu szerokiego zagłębia wokół Parz… właściwie na obrzeżach cywilizacji — uświadomił sobie z odrobiną starej goryczy — co zresztą nie uprawiła go do płacenia niższych podatków. Nawet do położonej w podływie farmy Qosa Frenka. Jego najbliższego sąsiada, podróżowało się kilkanaście dni, jeśli nie miało się samochodu.
Nie, to nie byli kulisi. To musieli być nadpływowcy… dzicy.
Pierwsi dzicy ludzie, jakich kiedykolwiek spotkał.
Lewą ręką, na poły nieświadomie, zrobił Znak Koła na piersi. Może powinien odjechać, zanim ci przybysze zdążą cokolwiek zrobić…
Zganił samego siebie za brak odwagi. Cóż takiego mogliby uczynić? Jedyny mężczyzna w tym gronie wyglądał tak, że mógłby być ojcem Toby, i wydawało się, że ten biedny człeczyna ledwie zipie. A nawet gdyby te dwie kobiety i chłopak próbowali sforsować twarde drewniane ściany jego powietrznego samochodu, ich wysiłki byłyby bezskuteczne… Ale czy aby na pewno? 1 Zaniepokoił się. Oczywiście zawsze mogli przypuścić atak od zewnątrz i, na przykład, zabić świnie powietrzne. Albo zwyczajnie w świecie odciąć rzemienie zaprzęgu.
Naprężył lejce. Może rozsądniej byłoby wrócić tu z pomocnikami — skrzyknąć grupę kulisów i potem…
Pięćdziesiąt procent kontyngentu.
Rzucił lejce, nagle zły na samego siebie. Do licha. Może ten skrawek Skorupy był kiepski, ale należał do niego. Jeśli pozwoliłby zgrai bezbronnych dzikusów wypędzić się, to zasłużyłby na łamanie Kołem.
Pełen determinacji Tobą przysunął do ust mikrofon głośnika i zapytał:
— Kim jesteście? Co tutaj robicie?
Zauważył z satysfakcją, że nadpływowcy drgnęli jak spłoszone świnie powietrzne. Falując, lekko oddalili się od jego samochodu i unieśli swoje krótkie włócznie. Nawet starzec spojrzał na niego, a przynajmniej usiłował to zrobić. Tobą zauważył, że ranny mężczyzna jest ślepy: oczodoły starego przesłaniała mgiełka zaropiałego, stęchłego Powietrza.
Tobą poczuł się nagle pewny siebie. Uświadomił sobie, że to on panuje nad sytuacją. Nie miał się czego bać. To on wzbudzał lęk w tych zacofanych dzikusach. Zapewne nigdy w życiu nawet nie słyszeli o mieście Parz. W miarę jak malała jego obawa, wzrastał gniew spowodowany obecnością intruzów.
Mocno zbudowana kobieta zbliżyła do samochodu — ostrożnie, wymierzając włócznię w jego kierunku, lecz najwyraźniej nie sparaliżowana strachem, który zapewne odczuwałby on sam, gdyby role się odwróciły.
Dzikuska krzyczała do niego, podkreślając każde słowo ruchem dzidy. Zewnętrzne ucho systemu nagłośnieniowego przekazywało jej głos.
— A za kogo ty siebie uważasz — za babkę wszystkich Xeelee?
Tobą słuchał uważnie. Głos nadpływowca był oczywiście zniekształcony, ale takie działanie systemu nagłośnieniowego mu nie przeszkadzało. Dobrze znał jego ograniczenia. Pracował na farmie położonej tak daleko od Bieguna — w odległej części nadpływu, na niegościnnej szerokości geograficznej — że systemy samochodu utrzymywały go przy życiu. Najsilniejsi kulisi potrafili przetrwać w takich warunkach bardzo długo, a niektórzy być może zdołaliby pokonać powrotną drogę do Bieguna, do Parz. Ale nie Tobą Mixxax, urodzony mieszczuch. Wątpił, czy przeżyłby tysiąc uderzeń serca.