Выбрать главу

Dura oddychała powoli, oceniając jakość Powietrza. Było świeże, ale wilgotne i ciepłe, przesycone odorem-świńskich fotonów. Jednakże wyczuwała coś jeszcze — zapach, który wydawał się znajomy, a zarazem dziwny, jakby niezbyt tu pasujący…

Ludzie.

No właśnie. Powietrze wypełniał wszechogarniający, stęchły odór ludzi. Dura miała wrażenie, iż znowu jest małą dziewczynką, siedzącą w środku Sieci, otoczoną pocącymi się ciałami dorosłych i innych dzieci. Było jej gorąco. Ogarniała ją klaustrofobia. Nagle uświadomiła sobie, że tu, w Mieście, otaczają więcej udzi, niż dokonało żywota w jej malutkim plemieniu Istot Ludzkich od kilku pokoleń. Czuła się obnażona, nie pasowała do tego miejsca.

Mixxax dotknął jej ramienia.

— Chodź — rzekł niecierpliwie. — Wyciągniemy nosze z samochodu, a potem znajdziemy kogoś…

— No, no. Co my tutaj mamy? — odezwał się ktoś schrypniętym, rozbawionym głosem, z takim samym nienaturalnym akcentem, jakim mówił Tobą.

Dura odwróciła się. Zbliżali się do nich dwaj mężczyźni, falując sztywno w Powietrzu. Byli niscy i klocować!. Mieli na tobie identyczne uniformy z grubej skóry. Nieśli ze sobą zwinięte pejcze, a skórzane maski zniekształcały to, co mówili, i uniemożliwiały zobaczenie ich twarzy.

Oczy tych anonimowych osób wpatrywały się w Durę i Farra.

Dziewczyna opuściła ręce do bioder. Sznur, który zabrała na wlewanie, nadal owijał ją w pasie. Czuła lekki dotyk noża skrobaczki, które zatknęła za sznur na plecach. Obecność znajomych przedmiotów nieco ją pocieszyła, ale uświadomiła sobie, te z wyjątkiem małego noża cała jej broń nadal znajdowała się w samochodzie. Grupie, bardzo głupie; co by na to powiedział Logue? Cofnęła się, usiłując dostać się do samochodu.

— Panowie, jestem Obywatel Mixxax — odezwał się Tobą. — Wiozę pacjenta do szpitala. I…

Strażnik, który zagadnął ich wcześniej, przerwał farmerowi.

— Gdzie jest ten pacjent?

Tobą pokazał mu auto. Mężczyzna podejrzliwie zajrzał do środka. Potem wysunął głowę z samochodu, wyraźnie marszcząc nos pod maską.

— Nie widzę tu pacjenta. Widzę nadpływowca. A tutaj… — pomachał rękojeścią pejcza w kierunku Dury i Farra — widzę dwóch kolejnych nadpływowców. A także świńskiego dupka w kalesonach. Ale nie ma tu żadnych pacjentów.

— To prawda — cierpliwie odparł Tobą — że ci ludzie są z nadpływu. Ale ten stary jest poważnie ranny, a…

— To jest szpital — rzekł obojętnie strażnik — nie jakiś cholerny ogród zoologiczny. Dlatego wyprowadź stąd te zwierzęta.

Mixxax westchnął i rozłożył ręce, najwidoczniej usiłując znaleźć odpowiednie słowa.

Zamaskowany mężczyzna zaczął tracić cierpliwość. Wyciągnął rękę i szturchnął Durę w ramię odzianym w rękawicę palcem.

— Powiedziałem, że masz ich stąd zabrać. Nie będę mówił… Farr ruszył naprzód.

— Przestań — rzekł, a następnie z pozoru delikatnie pchnął strażnika.

Mężczyzna poleciał do tyłu i w końcu zderzył się z wykładaną drewnianymi płytami ścianą. Jego pejcz podążył za nim.

Farr cofnął się. Popatrzył na swoje ręce z bezgranicznym zdumieniem.

Drugi strażnik zaczął rozwijać rzemienie pejcza.

— No cóż — powiedział. — Może kilka obrotów Koła pomoże ci zrozumieć, gdzie jest twoje miejsce, chłopcze.

— Posłuchaj, sprawa zaczyna się komplikować — rzeki Tobą. — Nie chciałem, żeby to wszystko się stało. Proszę. Ja…

— Zamknij się!

Dura zacisnęła pięści, gotowa do ataku. Nie miała wątpliwości, że wespół z Farrem dałaby radę temu mężczyźnie, bez względu na jego skórzaną zbroję — zwłaszcza że wszystko wskazywało, iż nabrali tutaj nowej, ogromnej siły. Oczywiście, w Parz nie istnieli tylko ci dwaj strażnicy; oczyma wyobraźni widziała sto mrocznych, ponurych dróg, którymi mogły podążyć zdarzenia kilku najbliższych minut — rozkwitały one przed nią niczym kwiaty Skorupy… Ale przynajmniej teraz mogła wpłynąć na przebieg wydarzeń.

Strażnik zamierzył się pejczem na jej brata. Wyciągnęła nóż, przygotowując się do skoku…

— Czekaj. Przestańcie natychmiast.

Dura odwróciła się powoli. Strażnik zaczął opuszczać pejcz.

W ich kierunku falował mężczyzna, który nadzorował rozładunek dużego samochodu. Wysoki, władczy, ubrany w wytworną, ale poplamioną szatę. Dziewczyna odnotowała ze zdumieniem, że nie miał na głowie rurek włosowych.

Uświadomiła sobie, że Tobą cofa się, kuląc ze strachu. Strażnik popatrzył na rodzeństwo wygłodniałym, sfrustrowanym wzrokiem.

— Kim jesteś? Czego chcesz? — zapytała Dura. Nowo przybyły zmarszczył brwi. Oceniła, że był mniej więcej w wieku Logue'a.

— Kim jestem? Od dawna mnie o to nie pytano. Nazywam się Muub, moja droga. Jestem administratorem tego szpitala. — Spoglądał na nią z zaciekawieniem. — A ty jesteś nadpływowcem, prawda?

— Nie — odparła. Nagle to słowo wzbudziło w niej obrzydzenie. — Jestem Istotą Ludzką. Uśmiechnął się.

— Rzeczywiście. — Zerknął na strażników, a potem zwrócił się do Mixxaxa. — Obywatelu, co się tutaj dzieje? Nie podoba mi się, że zakłócasz pracę szpitala. I bez tego mamy wystarczająco dużo problemów.

Tobą ukłonił się. Wydawało się, że drży. Zakrył rękami przednią część ciała, jakby nagle zaczął się wstydzić swojej bielizny.

— Tak, panie, przepraszam. Nazywam się Tobą Mixxax. Prowadzę farmę sufitową mniej więcej trzydzieści metrów od nadpływu i…

— Mów dalej — rzekł łagodnie Muub.

— Znalazłem rannego nadpływowca… rannego człowieka. Przywiozłem go ze sobą. Jest w samochodzie.

Muub zmarszczył czoło. Poszybował do auta i przecisnął głowę oraz ramiona przez wejście. Dura zauważyła, że administrator przygląda się Addzie. Sprawiał wrażenie zafascynowanego włóczniami i sieciami Istot Ludzkich, które posłużyły do sporządzenia prowizorycznych łubków.

Starzec otworzył jedno oko.

— Odczep się — szepnął do Muuba. Administrator popatrzył na Addę tak, jakby miał przed oczami pijawkę albo rozgniecionego pająka.

W chwilę później Muub wycofał się z samochodu.

— Ten człowiek jest poważnie ranny. Prawe ramię…

— Wiem, panie — odparł Tobą żałośnie. Właśnie dlatego pomyślałem, że…

— Do licha, człowieku — przerwał mu administrator szpitala tonem, w którym nie wyczuwało się nieuprzejmości. — Jak sądzisz, czym ci zapłacą? Przecież to nadpływowcy!

Tobą zwiesił głowę.

— Panie — odparł drżącym, ale stanowczym głosem. — Przecież jest Rynek. Zarówno kobieta, jak i chłopak są silni i sprawni. I przyzwyczajeni do ciężkiej pracy. Znalazłem ich przy Skorupie. Pracowali w warunkach, których nie zniósłby żaden kulis. — Umilkł. Cały czas odwracał głowę od Dury i Farra.

Muub wytarł brudne palce o szatę i spojrzał zamyślony na samochód. Po dłuższej przerwie powiedział łagodnie:

— W porządku. Wnieś go do środka. Obywatelu Mixxax… Straż, pomóżcie mu. Przyprowadź też kobietę i chłopaka. Nie spuszczaj z nich oka. Jeżeli będą się błąkać samopas albo spowodują zator, ty będziesz za to odpowiadał.

Mixxax nie miał już tak strasznie zbolałej miny.

— Tak, panie. Dziękuję.

Do hali przeładunkowej dotarł następny samochód. Zapewne przywiózł kolejnych pacjentów. Muub oddalił się, falując. Poczucie obowiązku przysłonięte znużeniem malowało się na jego twarzy.