Kiedy wróciła do stolika, Dave wkładał właśnie kurtkę.
– Coś się stało?
– Przepraszam, Stacy, ale muszę lecieć. Mam problemy z pacjentką samobójczynią w Green Oaks. Możemy spotkać się później?
Próbowała ukryć rozczarowanie.
– Jak tylko będziesz mógł. Uściskał ją na pożegnanie.
– Nie gniewaj się na Jane – powiedział. – Zwłaszcza teraz potrzebuje miłości i zrozumienia.
Jane, zawsze Jane, zakołatało jej w głowie. Dave uśmiechnął się do niej ciepło, jakby zdawał sobie sprawę z tego, o czym w tej chwili myśli.
– Twoje odczucia są zupełnie normalne. To reakcja na zazdrość, której nie możesz się pozbyć.
Patrzyła, jak opuszcza bar, nie po raz pierwszy żałując, że nigdy nie wyszli poza zwykłą przyjaźń. Sama nie wiedziała, dlaczego Dave jej nie pociągał. Przecież był przystojny, mądry, łagodny, a w dodatku miał świetną pracę – prawdziwe uosobienie kobiecych ideałów. A poza tym nie znała nikogo bardziej zrównoważonego.
Cóż, może świadomie unikała prawdziwego zaangażowania, wiedząc, że Dave interesował się Jane. Nawet w czasach, gdy przypominała narzeczoną Frankensteina.
– Cześć raz jeszcze.
Uniosła głowę. Mac z pełnym kuflem stał przy jej stoliku.
– Mogę się przysiąść? Wskazała miejsce naprzeciwko.
– Jasne. Usiadł i wypił parę łyków piwa.
– Twój chłopak?
‘. „. – Przyjaciel. Z dawnych czasów.
– Dojesz to? – Wskazał połówkę hamburgera na jej talerzyku.
– Nie, proszę cię bardzo. – Gdy błyskawicznie zjadł to, co zostało, rzuciła z życzliwą kpiną: – Masz jakieś problemy z kasą?
Uśmiechnął się szeroko.
– Nie, po prostu nie mogę patrzeć, jak marnuje się tyle żarcia. Poza tym nigdy nie jestem w stanie się najeść. Moja mama zawsze na to narzekała.
Stacy oparła brodę na dłoniach, oczarowana jego szczerością.
– Masz jakieś rodzeństwo, Mac?
– Brata i siostrę. Ja jestem w środku.
– Środkowe dzieci zwykle pośredniczą między rodzeństwem. Łagodzą konflikty – powiedziała w rozmarzeniu.
– Dlatego zostałem gliną.
– Spotykasz się z nimi? – Skinął głową.
– Mhm. Oboje mają rodziny, dzieci. Maryanne pracuje jako nauczycielka, a Randy jest księgowym.
– W której klasie?
– Słucham? – Dojadł jeszcze zimny plasterek cebuli.
– W której klasie uczy?
– W pierwszej szkoły średniej. Angielskiego.
Stacy zmarszczyła nos, przypominając sobie, jak strasznie się zachowywała wraz z kolegami w pierwszej klasie.
– Wyrazy współczucia.
– Możesz mi coś powiedzieć? Popatrzyła na niego z ukosa.
– A jeśli odmówię?
– To i tak cię o to spytam.
– Mogę odmówić odpowiedzi. Mac pochylił głowę.
– O co chodzi z tą twoją siostrą?
– To długa historia. W dodatku niezbyt przyjemna. Wzruszył ramionami.
– Mam czas.
– Ale mnie brakuje energii. Podparł brodę dłonią.
– Chcesz zmienić temat?
– Byłabym wdzięczna.
– Musimy pojechać jutro rano do Marshy Tanner. Oczywiście Stacy spodziewała się tego. I niestety musiała się na to zgodzić, ponieważ Marsha zachowywała się bardzo dziwnie, kiedy rozmawiali z nią w pracy. Unikała odpowiedzi, kluczyła, przeczyła sobie, twierdziła, że nie pamięta. Na dodatek parę razy spojrzała z niepokojem w stronę drzwi do gabinetu szefa, chociaż Stacy trudno było powiedzieć, czy boi się Iana, czy też szuka jego wsparcia.
– Dobrze, chociaż wcale nie musimy czekać. Jestem wolna, możemy jechać nawet teraz.
Zanim zdążył odpowiedzieć, zadzwoniła jego komórka. Dał dłonią znać Stacy, żeby zaczekała.
– Tak, McPherson. – Słuchał z narastającym napięciem. – Cholera, gdzie? – Znowu przerwa. – Stacy jest ze mną. Już jedziemy.
Włożył telefon do futerału przy pasku i wstał. Stacy poszła w jego ślady.
– Potrójne zabójstwo w Fair Park.
Niemal wybiegli z restauracji, zapominając o planach związanych z przesłuchaniem Marshy Tanner.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Środa, 22 października 2003 r. 11. 55
Klinika chirurgii plastycznej Iana mieściła się na przedmieściach Dallas. Znajdowało się tu wiele ekskluzywnych sklepów, kawiarni, galerii sztuki i antykwariatów – większość w starych, wiktoriańskich lub charakterystycznych dla Cape Cod domkach. Okolica była czarująca. Nie dominował tu pośpiech, tak powszechny w innych, modnych częściach miasta. Przy głównej ulicy, McKinney Avenue, przebiegała linia tramwajowa.
Oderwanie się od Centrum Chirurgii Kosmetycznej, której Ian był współwłaścicielem, nie należało do łatwych decyzji. Oprócz niego kliniką zarządzało sześciu uznanych chirurgów, a także osoby związane z dermatologią, które dokonywały najrozmaitszych zabiegów odmładzających, od zwykłych peelingów do mikrodermabrazji.
Interesy szły świetnie i nikt nie skarżył się na zarobki, ale sama praca nie zadowalała Iana w pełni. Nie tylko znajdował się na samym dole zawodowej piramidy, ale starsi koledzy niechętnie patrzyli na jego próby rekonstrukcji brakujących części ciała, a właśnie te zabiegi były jego prawdziwą pasją. Uważali, oczywiście, że jest to szczytne, ale mało opłacalne zajęcie. Prawdziwe pieniądze zarabiało się na operacjach piersi, liftingach i odsysaniu tłuszczu, a nie na odbudowywaniu twarzy jakiegoś biednego, poparzonego, pobitego lub przejechanego przez łódkę dzieciaka.
Jane zaczęła więc go pytać, dlaczego zajmuje się tym, co go nie satysfakcjonuje, zwłaszcza że miała pieniądze, by mu pomóc. Sama uwielbiała swoją pracę i chciała, żeby on też był zadowolony.
W końcu się zgodził. Stali się współudziałowcami w Klinice Doktora Westbrooka. Jane dała pieniądze, a on włożył wiele serca i talent.
Zaczynanie od zera okazało się bardzo kosztowne. Kupili śliczny domek w stylu wiktoriańskim, a następnie przystosowali go do potrzeb kliniki. Musieli nabyć nie tylko meble, ale także specjalistyczny sprzęt. Jeden fotel do badań kosztował prawie siedem tysięcy dolarów, a łóżko pięć tysięcy. Do tego doszły lasery VascuLight, Ultra Pulse Encore, IPL Quantum DL, żeby wymienić tylko niektóre.
Ian musiał zatrudnić pracowników, którym płacił pensje i ubezpieczenie. Z Centrum Chirurgii Kosmetycznej przeszły do niego Marsha Tanner i jedna z kosmetyczek, zdaniem Jane ta najlepsza, Ian zwabił je obietnicą lepszych zarobków i premii.
Nie czuł się jednak zbyt pewnie, korzystając z pieniędzy żony. Stwierdził nawet, że weźmie pożyczkę z banku, ale Jane zaproponowała mu, żeby wyliczył sobie najpierw wszystkie odsetki. Nie chciała, żeby się zadłużył. Wiedziała, że w takiej sytuacji nastawiłby się na pracę czysto komercyjną, by jak najszybciej spłacić kredyt. Te pieniądze nie miały dla niej żadnego znaczenia. Cieszyła się, że jej mąż będzie mógł pomagać w przyszłości również tym, którzy nie mogą sobie pozwolić na rekonstrukcję.
Czy mogła myśleć inaczej? Przecież sama przez to przeszła. Wiedziała, co oznacza życie z widoczną deformacją.
I doświadczyła cudu powrotu do normalności.
Teraz zatrzymała się przed biało-niebieskim budynkiem i uśmiechnęła się. Cieszyło ją to, że spełniły się marzenia jej męża. A jeszcze bardziej to, że był szczęśliwy.
To zabawne, że w końcu wyszła za lekarza. Przecież kiedy wreszcie powiedziano, że jej twarz jest „skończona”, obiecywała sobie unikać jak ognia chirurgów plastycznych.
A potem sama stała się współwłaścicielką kliniki.
Jane wzięła torebkę i wyskoczyła z dżipa. Przycisnęła guzik centralnego zamka i przeszła ścieżką między kwietnikami. Kiedy znalazła się w środku, właśnie zadzwonił telefon. Jakaś kobieta przeglądała kolorowy magazyn w poczekalni. Za biurkiem w recepcji nikogo nie było.