Kiedyś popełniła błąd i zapytała matkę, gdzie się urodziła.
Usagi upięła jej włosy grzebykiem w kształcie motyla i odparła:
— Urodziłam się na dworcu kolejowym, moja ty łodyżko orchidei. Twoja babcia była za duża, żeby podróżować, ale bardzo chciała zobaczyć kwitnące wiśnie w parku Tsukayama, gdzie bywała przed wojną, jako mała dziewczynka, zanim wyszła za mąż i ze wstążkami we włosach tanecznym krokiem przeniosła się na południe, do Kioto.
— Ale jak można się urodzić na dworcu? — zapytała rozsądnie mała Sei. — Przecież tam nie ma lekarzy.
— A wiesz o tym, że na stacjach kolejowych, które znajdują się bardzo, bardzo głęboko pod ziemią, są takie otworki nazywane łzawnikami? Małe dziurki w ścianach, przez które wilgoć uchodzi z gruntu. Kiedy wycieka z nich woda, wygląda to, jakby cała stacja płakała, jakby opłakiwała te wszystkie dusze, które przez nią przejeżdżają, lecz nie zatrzymują się na dłużej. Na dworcu, na którym się urodziłam, łzawniki zrobiono w kształcie małych masek z teatru kabuki, z takimi ogromnymi oczami, które naprawdę płakały: cała ta wypływająca ze ścian woda ściekała im po policzkach. „Przyj”, przemówiły do twojej babki. „Połóż się pod nami, a my będziemy cię strzec”. Zapłakały, krzywiąc się w tragicznym grymasie, jak to często bywa z maskami. „Urodziłaś dziewczynkę”, powiedziały, kiedy było po wszystkim. Niektóre były rozczarowane, ale większość sprawiała wrażenie zadowolonych i roniła łzy szczęścia. „Przypomina małego króliczka, kiedy tak kopie tymi swoimi czerwonymi nóżkami”, dodały, i tak nazwano mnie Usagi. Potem urodziłam ciebie. Ale zawsze w Dniu Babci wracam na tamtą stację i ocieram łzy moim akuszerkom. Sei westchnęła.
— Też chciałabym się urodzić na dworcu.
— Może kiedy będziesz w ciąży, też zapragniesz zobaczyć kwitnące wiśnie — odparła Usagi i połaskotała ją pod brodą.
Matka Sei była lepsza niż książka. Była dziwna — zarazem bardziej otwarta i mocniej zamknięta. Już w dzieciństwie Sei podejrzewała, że mama jest zwariowana, ale tak odrobinkę, uroczo, przez co w śmieszny sposób mówi śmieszne rzeczy, nie taka strasznie obłąkana jak te kobiety z telewizora, które wyrywały sobie włosy. Ilekroć matka czytała jej książkę z dna jeziora, zawsze były to historie niewiarygodne i smutne i Sei wiedziała, że nie są prawdziwe. Zapadały jej jednak w pamięć, chłonęła je jak jedzenie i wodę. Kiedy usłyszała o nikczemnym mnichu, który w paroksyzmie żądzy spalił Złoty Pawilon, jego historia wydała jej się niezwykła, głęboka, jak jedna z matczynych opowieści. Przypomniały jej się patronujące narodzinom matki łzawniki i przecudne pociągi, które musiały być świadkiem tego wydarzenia.
Co się ze mną dzieje w tym starym, bardzo starym mieście? Mam taką gonitwę myśli, kręcą się w kółko, w kółko, w kółko. Dokąd zmierzam, mnichu, matko, króliku z księżyca?
Miejsce, do którego zabrała ją Yumiko, nosiło nazwę „Dno Niebios”. To właśnie obwieszczała mała tabliczka nad drzwiami, spokojnymi znakami hiragany jak niespodziewanym deszczem. Yumiko — nadal ubrana w szkolny mundurek — mocno trzymała Sei za rękę.
— Dlaczego nosisz to cholerstwo? — zdziwiła się Sei. — Przecież nie chodzisz już do szkoły.
Yumiko zachichotała, zakryła usta dłonią, a potem nagle spoważniała.
— Lubię ten archetyp. Widzisz, ta spódniczka i te buty to nasz najlepszy towar eksportowy. Kiedy je noszę, upodabniam się do kami. Ucieleśniam ideał.
Zapukała do drzwi, a kiedy niechętnie się uchyliły, wystawiła język z tą samą kocią uciechą, którą okazywała, pokazując go wcześniej Sei. Stojący w cieniu za drzwiami mężczyzna spojrzał pytająco na Sei. Spokojnie rozpięła bluzkę. Chrząknął z aprobatą.
W środku niosła się cicha muzyka koto i gitary. Wszędzie stały długie sofy koloru miedzi, stoliki, na nich drinki w egzotycznych barwach, jak w innych klubach, w których bywała Sei. Czarne drewno i zielone szkło; smukłe palce zaciśnięte na brzuchatym kieliszku pełnym różowej piany. W sali było pustawo, klienci skupiali się w gronach jak owoce winorośli. Nikt nie tańczył, nikt się nie śmiał.
Na ścianach — jakżeby inaczej — wisiały mapy: Londyn, Paryż, Buenos Aires. Nad drinkami niosły się ciche szepty.
— Powiedz mi… — Yumiko przycisnęła policzek do policzka Sei, kiedy wyszły na pusty parkiet. — Chcesz wrócić?
— Do Tokio?
— Nie.
— Aha… Tam?
— To miejsce ma nazwę.
Sei złapała się na tym, że ma trudności z jej wypowiedzeniem: nie dość, że było to obce słowo, to dodatkowo odrzucała ją perspektywa przyznania się, że zna nazwę miejsca, które nie ma prawa istnieć — nawet przed Yumiko, która pewnie nie widziała w jego istnieniu niczego niezwykłego.
Przyszły jej na myśl pociągi — takie doskonałe, białe, szybkie, i ten mężczyzna z altówką; włosy opadały mu na twarz jak żałobny woal, i te wagony, ach, wagony, które się przed nim otwierały, rozpościerały entuzjastycznie drzwi jak gościnne ramiona.
— To nie był sen.
— Nie. To coś lepszego od snu.
— Tak, chcę tam wrócić.
Sei zacisnęła pięści, targana żądzą poznania tego miejsca i tych pociągów — pociągów, które kiwałyby mądrze głowami na widok książki Kenjiego i mówiły: tak, takie właśnie jesteśmy. Pomyślała o Tokio czekającym na nią na północy jak krokodyl, ospały i bezwzględny. Ale co dokładnie na nią czekało? Budka z hartowanego szkła na dworcu Shinjuku, bilety dla wszystkich oprócz niej, uniform Kolei Japońskich z odprasowanymi klapami? Wszystko to było niczym, ponieważ znajdowało się tutaj, nie tam. To nie były tamte pociągi. To nie było tamto miejsce.
Yumiko położyła Sei kciuk na ustach, jakby zaznaczała wybrane miejsce w jej książce.
— Wszyscy tego chcemy, Sei. Dziś już mało kto się tu zapuszcza w poszukiwaniu takich jak my, podobnych sobie, mimo że tak łatwo znaleźć tu drogę prowadzącą do tamtego miasta. Zbudowali „Dno Niebios” dwanaście lat temu, kiedy było nas w Kioto dostatecznie dużo, żebyśmy go potrzebowali. Żebyśmy za nim tęsknili.
— Zbudowali? Kto?
— Prawdę mówiąc, nie wiem. Inwestor był z północy. Wielkie pieniądze. Nie znam tych prawdziwych grubych ryb, ludzi, którzy są ważni tutaj i wiedzą, jak się ustawić, żeby w Palimpseście też być szychą. Jestem zwykłą turystką, rozumiesz? A ten klub bardzo ułatwia życie. Sama się przekonasz.
Sei rozejrzała się po sali: prawie wszystkie pary się obściskiwały, mało kto patrzył sobie w oczy. Obejmowali się jak roztrzęsieni inwalidzi, beznamiętnie, z fanatycznym zapałem. Oczy jej się zaszkliły. Wydawało jej się, że wie, o co chodzi, że rozumie anatomię propozycji Yumiko, że domyśla się jej muskulatury i kształtu kośćca. To jest jak wirus, pomyślała. A to miejsce to nie klub nocny, lecz szpital, zarządzany przez prefekturę dom opieki nad niepełnosprawnymi — tyle że wyposażony w bar.