Tak mówią. Mam nadzieję, że tak jest naprawdę.
Niektórzy wierzą, że międzygwiezdny wiatr szumi w uszach zmarłych i w świetlistej lektyce zanosi ich dusze z powrotem w dół, do miasta.
Leonid opiekuje się zagajnikiem. Ma wydatny brzuch; w przeszłości żartował sobie z dzieci, że kiedy skończyło mu się jedzenie w kredensie, pożarł księżyc. Ma wypielęgnowane sumiaste wąsy i gęste włosy, które wiąże w kok, jak starowinka. Nogi ma kosmate jak zebra; okrywa je poplamionymi łachmanami i nosi buty, którym z mozołem nadał kształt maskujący nieludzkie stopy. Przekopuje bambusowe grządki i zgodnie z uświęconym tradycją obyczajem grabarzy dawno już nauczył się rozmawiać z umarłymi. To szczęśliwa tradycja, nie wymaga długich rytuałów, indoktrynacji, nowicjatu. Umarli uczą swoich powierników w wybranym przez siebie czasie.
Dom Leonida też jest cienki i wysoki. Leonid zbudował go z marmuru. Budując go, myślał o innym miejscu — przerażającym baśniowym świecie z babcinych opowieści, gdzie zmarłych chowa się na leżąco i stawia im nad głowami marmurowe anioły, które mają pilnować, żeby nie wyciągali rąk ku spowitym mgłą gwiazdom. Tam anioły są gorliwe. Ten dom sięga wysoko, ale blisko ziemi traci surową marmurową biel. Przy drzwiach przycupnął anioł, na wpół ukryty wśród paproci i bugenwilli. Pilnuje przychodzącego i wychodzącego Leonida. On też jest gorliwy.
Co jakiś czas, niezwykle rzadko, jesienią, kiedy nikt nie chce umierać, żeby nie tracić z oczu ognistej feerii barw jesiennych drzew i pierwszego szronu w Palimpseście, Leonid — spowity orzechowym dymem i smagany wiatrem ciężkim od jabłkowego aromatu — czuje się zapomniany i tęskni za rozmową z drugim człowiekiem. Ludzie już tacy są, nic nie można na to poradzić. Wyjmuje wtedy z obszernych spodni scyzoryk i robi nacięcie na łodydze bambusa. Jest przy tym bardzo ostrożny. Wycina tylko kawałeczek, prostokącik, mały jak wróżbiarska karta, i zdejmuje go jak odkręconą od ściany tabliczkę.
We wnętrzu łodygi leniwie porusza się szara ręka. Leonid chwyta ją delikatnie i głaszcze stare knykcie. Dłoń odpowiada uściskiem — miękkim, ledwie zauważalnym. Trzeba być grabarzem najwyższej rangi, żeby go poczuć, ale Leonid jest właśnie kimś takim. Całuje paznokcie szarej dłoni.
Oleg przykłada rękę do chłodnego bambusowego pnia. Krew jeszcze pulsuje mu w palcach, gdy czuje dotyk zimnej, twardej kory i smak czerwonej herbaty na wargach. Przechodzą go od tego ciarki. Inne zmysły niesie ze sobą obojętnie, jak zamknięte w workach. Wrażenia zmysłowe słabną, zanikają. Jak wszystko, myśli.
Zagląda pomiędzy pnie gęstego lasu. Bezkształtna mgła szturcha liście. Nieuniknioną koleją rzeczy zauważa małe prostokąty wycięte w korze potężnych drzew; zwraca na nie uwagę jak rasowy ślusarz, ponieważ do złudzenia przypominają małe drzwi. A skoro znalazł drzwiczki, musi też znaleźć smukłe palce, zbryzgane znamieniem wąskie biodra, sękate rzepki kolanowe. Musi je zrozumieć, po prostu musi, bo zmarli nauczyli swoich powierników w wybranym przez siebie czasie i Oleg Sadakow zna ich język, zna jego fonemy i dyftongi.
— Och… — wyrywa mu się. — To tutaj trafiłaś. Znalazłaś się tutaj i zajrzałaś do wnętrza bambusa. Biedna Hester…To dlatego nie chciałaś wracać.
— Pamiętam ją — słyszy głos przy uchu, znajomy, cichy, dźwięczny jak stłumiony śpiew. — Krzyczała i krzyczała. A ja zaplanowałam dla niej takie cuda…
Oleg się odwraca — i widzi ją. Jest tutaj, wbrew wszelkiej nadziei, stoi obok niego w usianej gwiazdami sukience, której przemoczony niebieski tren ocieka wodą. Ma śnieg we włosach. Trzyma w ręce parasol, który ślicznie ocienia jej twarz. Kiedy Oleg przygląda mu się uważnie, widzi śpiące na jego powierzchni trzy białe lisy; ich sierść jest tak jasna, tak czysta, że nie różni się niczym od skromnej bieli jedwabiu pod ich łapami. Jej twarz, surowa twarz Ludmiły, wygląda zdrowo, usta są pełne i różowe (a nie sine i spękane po utonięciu), oczy łagodnie szare, skóra zaróżowiona, żywa. Ludmiła jest ciepła, prawdziwa, młoda.
Oleg ma wrażenie, że powinien przed nią przyklęknąć, tak jak przyklęknął przed tamtą kobietą na zmrożonej ulicy swojego życia na jawie, ale nie może. Jego nogi nie chcą okazać słabości.
— Gdzie byłaś?! — pyta płaczliwie, potrząsając ją za ramiona. Lisy przeciągają się, ziewają, wystawiają różowiutkie języki. — Dlaczego mnie zostawiłaś?
Ludmiła robi zdziwioną minę, marszczy delikatne brwi i zimną dłonią dotyka jego twarzy.
— Cały czas tu byłam. Czekałam. A ty tak długo się nie zjawiałeś. Zaczynałam się niepokoić.
— To takie trudne, Miła! O wiele trudniejsze niż przejażdżka pociągiem do centrum. Nigdy przedtem nie musiałem zadawać sobie tyle trudu, żeby się z tobą spotkać.
Ludmiła wydyma usta. W tej chwili — z drobną buzią ściągniętą w zatroskanym grymasie — do złudzenia przypomina ich matkę.
— Czasem się o ciebie martwię, Oleżka. Naprawdę.
Oleg ją obejmuje. Potrzebuje jej czułości jak młody niedźwiadek, który po omacku próbuje wywęszyć przyjazną łapę matki. Ona daje mu się przytulić, nawet lekko unieść z ziemi. Delikatnie gładzi go po głowie. Oleg czuje jej ciężar, prawdziwy, namacalny w jego ramionach. Jest taka żywa… I ma taką gorącą skórę.
— Tęskniłem, Miła. Tak bardzo za tobą tęskniłem.
— Nie ulżyło ci, że masz mieszkanie tylko dla siebie? Że możesz zostawić herbatę, aż wystygnie? Obściskiwać się ze ślicznotkami na kanapie bez ciemnych, ognistych oczu wpatrzonych w was zza zasłon?
— Nie! — Oleg zapalczywie kręci głową. — Nigdy!
— Hmm… — Ludmiła wyplątuje się z jego objęć i dłonią w niebieskiej rękawiczce przygładza suknię. — Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy. — I nagle łapie go za przegub dłoni, z całej siły, aż jej paznokcie wrzynają mu się w skórę. Jej uścisk jest sztywny, kościsty. — Nie każ mi więcej czekać — syczy i wypuszcza jego rękę równie gwałtownie jak przed chwilą ją chwyciła.
Prowadzi go przez las, a on słyszy, jakby z bardzo daleka, cichy szum wiatru wśród bambusów. Niewiele brakuje, żeby ułożył się w pieśń, ale dźwięk nie utrzymuje się długo, a wiatr rozprasza się na małe, burzliwe wiry, zanim wybrzmi pierwszy wers.
Przy poczerniałym ze starości srebrnym pomoście stoi przycumowana rzemieniem łódka. Nie jest to gondola Gabriela, ale przypomina ją, jest podobnie smukła, a do tego obwieszona girlandami wodorostów i nagietków. Ludmiła wyciąga do Olega rękę, dając mu tym zapomnianym, dystyngowanym gestem do zrozumienia, że powinien pomóc jej wejść na pokład. Oleg podbiega do niej.
Rzeka jest gęsta i mleczna, tak jak poprzednim razem; śmietanka snuje się długą złotą wstęgą po jej powierzchni. Ludmiła siada sztywno na dziobie i spokojnie zaczynają dryfować w dół rzeki. Łódź trzyma kurs, mimo że Ludmiła nie steruje nią ani nie wiosłuje. Posyła Olegowi promienny uśmiech jak zawinięty w czerwony papier prezent.
— Zabiorę cię, dokądkolwiek zechcesz — mówi.
Oleg dotyka jej stopy swoją. Słodki jak miód wiatr nadaje jej skórze intensywny kolor; nigdy wcześniej jej takiej nie widział. Jest piękna, uświadamia sobie. Wypiękniała z wiekiem.
— Zabierz mnie tam, gdzie wyciągniemy się na długim łożu, owinąwszy sobie kolana kocem. Zabierz mnie tam, gdzie zaparzę pachnącą dymem herbatę, którą z przyjemnością wypijesz; gdzie rosną cytryny, a oracze śpiewają o zmierzchu. Zabierz mnie tam, gdzie znajdziemy małe lusterko, przed którym się ogolę, i miskę z wodą, w której umyjesz włosy. W takim miejscu mógłbym chyba być szczęśliwy, tak mi się wydaje. Mógłbym ci się przyglądać, jak śpisz. Mógłbym gotować dla nas jajka i piec chleb.