Выбрать главу

Chwycił się krawędzi kremowego blatu. Zamknął oczy. W świetle słońca miał pod powiekami rubinową plamę. Czy naprawdę była kiedyś tutaj? Jadła ten brunatny chleb obsypany kryształkami spieczonego na miedziany brąz cukru? Strzepywała wzdychającego popiołem papierosa na prażonym słońcem tarasie?

Wciąż czuł w ustach smak tego ślimaka. W uszach dźwięczały mu echem tamte krzyki, takie głośne, takie głośne! Ale nie, to jakiś obłęd. To niemożliwe. Chociaż podobne do Lucii: znaleźć szaleństwo tak ogromne, że sama w nim zatonie i pociągnie go za sobą, opłakującego ją gdzieś z daleka, z tyłu, jak przykuty łańcuchem potępieniec potykający się za księżym powozem.

— Jeżeli chcesz ją jeszcze kiedyś zobaczyć, musisz się z tym pogodzić — powiedziała półgłosem Nerezza. — To proste.

— Gdyby chciała mnie zostawić, mogliśmy wziąć rozwód. Zawsze lubiłem formalności. Oficjalne dokumenty wydają się takie prawdziwe. Tak by było łatwiej. Szybciej, bardziej nieodwołalnie.

— To jest bardzo nieodwołalne. A w każdym razie będzie, kiedy Lucia domknie tę sprawę.

— Ty jej nie znasz. Nie znasz nas. Ona znajdzie sposób, żeby do mnie wrócić, jeśli tylko mówisz prawdę i to wszystko zdarzyło się naprawdę.

Śmiech Nerezzy zabrzmiał jak szczeknięcie psa albo trzaśnięcie ogona węgorza elektrycznego.

— Ona odeszła, Ludo. Jeśli będzie miała szczęście, zostanie w Palimpseście na zawsze, a ty będziesz ją widywał tylko wtedy, kiedy wyruchasz odpowiednią sklepikarkę.

— To znaczy, że jeszcze jej tam nie ma? Nie przeniosła się tam całkowicie i częściowo jest także gdzieś tutaj, tak? We Włoszech? W Europie? W Ameryce?

Nerezza rozłożyła ręce.

— Na miłość boską, nikt jeszcze nie przeniósł się tam na stałe, nieodwołalnie, całkowicie. Ale poza tym… Tak, masz rację. Zawiozłam ją na lotnisko. Żeby mogła spróbować. Pomogłam jej zdobyć paszport. Nawet sobie nie wyobrażasz, przez co przeszłyśmy: byłam przy tym, widziałam, jak odchodzi do Paoli, Palimpsestu i całej reszty. Pomogłam jej. W zamian za taką szansę była gotowa wypłakać sobie oczy krwią. Ja zresztą też, Boże… — Uniosła wzrok na sufit. — Gdyby tylko ta podróż była taka tania; gdybym mogła po prostu wykrwawić się i mieć spokój.

Bezradna wobec głupoty Ludovica tylko wzruszyła szczupłymi ramionami. Zdawał sobie sprawę, że ją nuży. Widział to. Jak zwierzątko, które bałagani jej w domu. Jego łzy i nasienie na jej pościeli, wieczne pranie, woda, której nieustannie się domagał i którą zwracał brzydszą i bardziej słoną niż dostał.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi, jak dyskretne kaszlnięcie. Twarz Nerezzy zrobiła coś dziwnego — zarumieniła się. A potem się uśmiechnęła i jej uśmiech jakby wypływał ze szpiku kości, taki był surowy i czerwony. Jej ciemne oczy zalśniły. Ludo struchlał i cofnął się przed nią, cofnął się przed kobietą, która zostawiła mu na policzku ognisty ślad swoich ust.

W progu stanęli mężczyzna i kobieta, mocno trzymający się za ręce. Nerezza objęła ich oboje i przez chwilę stali tak nieruchomo, każde z pochyloną głową i rękami luźno zarzuconymi na talie dwojga sąsiadów. Ludo przygryzł wargę. Czuł się okropnie, jakby musiał drżeć na zimnie tuż poza zasięgiem ciepła z ogniska i nie mógł się do niego zbliżyć. Mężczyzna pocałował z szorstką czułością Nerezzę w czubek głowy; kobieta złożyła głowę na jej ramieniu. Kiedy w końcu się rozstąpili, Nerezza wzięła gości za rękę i zaprowadziła do kuchni, gdzie Ludo kulił się pod ścianą, usiłując przy tym wyglądać tak, jakby wcale się nie kulił. Byli obcy, mieli oczy pełne łez i napierali na niego jak para zabójców. Miał ochotę uciec.

— To ja ich zaprosiłam, Ludo — wyjaśniła Nerezza chrapliwym głosem węgorza z głębin. Ludovico odkrył, że nienawidzi tego głosu. — Żeby ci wyjaśnić. Oni to zrobią najlepiej. Droga, którą podążamy, jest trudna, samotna, przerażająca, ale wcale nie musi taka być. To jest Anoud, a to Agostino. Moi kochankowie. — Zawiesiła głos, jakby czekała na mały wybuch dezaprobaty ze strony Ludovica. — Ale nie dlatego przyszli.

Goście pokiwali z zapałem głowami. Śniada Anoud mogła być Marokanką; jej skóra miała odcień starego kurzu. Agostino był wysoki, miał ascetyczne rysy, niezgrabny nos i lekko zasmuconą twarz. Zdaniem Ludovica wyglądał na człowieka, który często płacze.

We troje z Nerezzą zaprowadzili Ludovica na szezlong w małym saloniku. Pozwolił się posadzić, nie stawiał oporu, kiedy układali mu ręce i nogi jak lalce. Długo spoglądali po sobie, bo nikt nie chciał pierwszy zabrać głosu. Anoud i Agostino cały czas trzymali Nerezzę za ręce, ściskając je tak mocno, że sfioletowiały im czubki kciuków. W końcu Nerezza zaczęła — cicho, ale pewnie, podniesiona na duchu obecnością kochanków:

— Pamiętasz pierwszą noc, Ludo? Pamiętasz dom żabiej kobiety?

Nie chciał przytaknąć — to tak, jakby kazali mu się przyznać, że trzyma w lodówce strzykawki albo nie umie czytać. Nie chciał, żeby otworzyli go na wylot, zajrzeli do środka i zaczęli mamrotać z dezaprobatą. Dlaczego Lucia nie mogła z nim zostać w ich małym domku, wśród książek i pieczonych kurczaków? Dlaczego musi teraz brać udział w tym makabrycznym przedstawieniu?

— Ta-ak — burknął, rozciągając to krótkie słowo na dwie sylaby.

— Ma na imię Orlande — powiedział Agostino. Jego słowa dudnią zbyt głośnym echem w małej, zamkniętej przestrzeni.

— Pamiętasz, że nie byłeś tam sam? — zapytała przymilnie Anoud.

Spojrzała przy tym z czułością na Nerezzę i w sercu Ludovica wezbrała gorzka fala zazdrości.

— Zastanów się dobrze, Ludo — dodała Nerezza. — Musisz sobie przypomnieć. Byli tam z tobą inni ludzie. Za pierwszym razem, i teraz też. Kiedy siedziałeś ze mną na widowni, czułeś ich obecność. Czułeś, że ktoś coś je, chociaż sam nie miałeś przed sobą talerza. Czułeś, że ktoś kogoś całuje, ale to nie byłeś ty.

Walczył; przypominanie sobie snów nigdy nie jest łatwe. Przed oczami mignęła mu ulotna wizja długich niebieskich włosów. Zadygotał. „Święty Izydorze”, modlił się, „czegoś takiego nigdy sobie nie wyobrażałeś. W której kolumnie byś to umieścił?”.

— Było ich troje — odparł z namysłem. Poczuł, jak uwalnia się od brzemienia tego wspomnienia. — Jedna kobieta miała niebieskie włosy i była bardzo młoda. Druga… Wydaje mi się, że miała na twarzy ślad po użądleniu. I był jeszcze mężczyzna z pękiem kluczy u pasa.

— Taaak… — westchnęła Nerezza. — Anoud i Agostino byli ze mną w saloniku Orlande. Razem zanurzaliśmy stopy w atramencie.

— Tylko ich dwoje?

Nerezza zacisnęła usta z taką siłą, że aż zbielały. Jej przyjaciele nie chcieli mu spojrzeć w oczy. Nagle zgarbili się, zapadli się w sobie, jakby ktoś skradł im oddech.

— Nasz druh, Radosław, został zabity — wyjaśniła Nerezza. — Mniej więcej trzy lata temu. On był tym czwartym u Orlande. Tam… bardzo trudno jest zachować ostrożność. Łatwo zaangażować się w podejrzane sprawki, jeszcze łatwiej wylądować samotnie w jakimś ciemnym zaułku… Są w Palimpseście tacy ludzie, nazywają się Dwornicy… To znaczy „czyściciele ulic”. To weterani. Pamiętasz? Pokazywałam ci takich na wyścigach. Ich przywódczyni, kapłanka, czy jak ją tam zwą, ma głowę rekina. Urządzają sabaty przy różnych drzwiach i przejściach. Byle drzwi im wystarczą, ale mają takie jedne wielkie, naprawdę olbrzymie, w podziemiach ogromnego dworca kolejowego… Jeszcze tam nie byłeś. Tak czy inaczej, to jest tylko pusta, ozdobnie rzeźbiona framuga, cała czarna, bez drzwi, nawet bez zawiasów. I oni… Tak w ogóle, to Palimpsest jest cudowny, ale czasami bywa nieprzyjemny.