Выбрать главу

Anoud podjęła opowieść w miejscu, gdzie głos Nerezzy się załamał (do tej pory Ludo nie przypuszczał, że coś takiego w ogóle jest możliwe):

— Radosław oszukał pewnego Dwornika w „Walecznych”. To taka gra, w której na pokrytej białym jedwabiem planszy przesuwa się miedziane gwiazdki. Nie wiedział, że tamten jest wysoko ustosunkowany. Rado… już taki był. Nierozważny. Przyszli po niego, kiedy w hotelu popijał lukrecjowe wino. Pełna kultura, eleganckie miejsce, a Dwornicy po prostu przyszli i złapali go tymi swoimi szczypcami krabów i oślimi szczękami… Zawlekli go na ten dworzec kolejowy, pod tę olbrzymią framugę, i tam, na progu, poderżnęli mu gardło, zanosząc modły, żeby żadni imigranci nigdy nie trafili do Palimpsestu. Jego krew miała zapieczętować wszystkie przejścia i drogi.

— To takie głupie… — Agostino westchnął. — Okrutne. Prymitywny neolityczny rytuał, w dodatku nieskuteczny. Gdyby takie rytuały działały, nie byłoby wojen.

Ludo pokręcił głową.

— Przykro mi, że zginął, ale…

— Nic nie rozumiesz! — warknęła Nerezza. Węgorz elektryczny wrócił, wystrzelił snop niebieskich iskier. — Pisywaliśmy do niego listy. Godzinami rozmawialiśmy przez telefon. W końcu go znaleźliśmy: pracował na prowincjonalnej poczcie w Isaszey, na Węgrzech. Co za idiotyczne miejsce. Tamtego lata mieliśmy się spotkać. Zarezerwowaliśmy pokoje w „Sofitelu” w Budapeszcie; zaplanowaliśmy to starannie, jak piknik. Potrzebowaliśmy czasu, rozumiesz? Czasu, żeby wszystko się ułożyło. Odkładanie przyjemności na później przychodziło nam naturalnie.

I znowu uniosła ramiona — właściwie nie wzruszyła nimi, ale tylko w taki sposób umiała wyrazić bezradność, uległość wobec konstelacji i obrotów niewidzialnych zębatek.

Żal malujący się na ich twarzach był tak ewidentny, że Ludo odwrócił wzrok z takim zakłopotaniem, jakby podejrzał rozbierającą się dziewczynę.

— Dlaczego po prostu się nie obudził? Przecież, jeżeli to się stało tam, to tutaj powinien być cały i zdrowy, prawda? Nie tak to działa?

Anoud zaczęła płakać; jej cichutki, pomarszczony szloch był ledwo słyszalny. Agostino dwoma palcami pogładził ją po twarzy. Nerezza — niewzruszona — spojrzała na Ludovica i pokręciła głową.

— Pamiętasz, jak często Lucia wyjeżdżała z Włoch, zanim zniknęła? — zapytała, zostawiając jego pytania bez odpowiedzi. Nie uroniła ani jednej łzy.

Nie, oczywiście, że nie pamiętał. Lucia wychodziła z domu, a potem wracała. Nie próbował jej śledzić. Po co, skoro tym muskularnym ogonem i tak zatarłaby wszelkie ślady? Skąd brała pieniądze na takie wypady? Niemożliwe, żeby coś takiego się działo, a on niczego nie zauważył, nie zwrócił uwagi, że pochłania ją coś innego niż on. Chciał, żeby Nerezza przestała mówić, po prostu się zamknęła i dała mu święty spokój.

— Szukała swojego… quarto. Tak to się nazywa. Tak nazywają to imigranci.

Anoud zaśmiała się przez łzy: piskliwy, mysi dźwięk.

— To my — powiedziała. — Imigranci. Tak trudno to powiedzieć na głos. Za dnia, kiedy w dzbanku jest pełno kawy, a koty miauczą pod drzwiami, żeby je wpuścić do domu, to słowo brzmi niedorzecznie i żałośnie. Ale my ją znaliśmy, Ludovico. Wszyscy. Nie jest nas aż tak dużo, żebyśmy nie mogli się poznać. Ona też szukała swojego quarto i dwoje z nich znalazła: Alistaira i Paolę. Nie poznaliśmy ich osobiście. Paola jest z Kanady. To daleko.

— Za to Al… — wtrącił się Agostino, nadal obejmując obie kobiety swoimi niezdarnymi ramionami. — Al mieszka w…

Nerezza uciszyła go gestem i przełknął nazwę miasta. Ludo miał ochotę go udusić.

— Mieszka niedaleko stąd. Poznali się całkiem niedawno. Odnaleźli się, tak jak my wcześniej, i razem zaczęli szukać pozostałych. Wydaje nam się, że… tak to się powinno robić. Żeby na stałe zostać w Palimpseście. Żeby… emigrować. Trzeba znaleźć swoje quarto tutaj, w tym świecie.

Ludo czuł, jak krew pulsuje mu w policzkach. Wielkie niedopowiedzenie zawisło ciężko nad nimi, jak morowe powietrze.

— Czy dobrze rozumiem, że wszyscy w tym pokoju spali z moją żoną?

Był przygotowany na ich milczenie i wystarczyło mu za odpowiedź.

Zdawał sobie sprawę, że wpadł do bestiariusza, i to głęboko, dał się zgnieść jego licznym kartkom szczerzącym zęby ze wszystkich stron. Anoud wyśliznęła się z objęć ukochanych i przysiadła obok niego. Miała zadarty nos i małe oczy. Małoduszna twarz, pomyślał Ludo: mysz, jak nic; jeśli jakaś kobieta mogła być myszą, to z pewnością właśnie ona. Szkodnik. Lęgnie się ze słomy. Jego uwagę zwróciły jej dłonie, tak szczupłe, że między skórą i kośćmi nie było miejsca na mięśnie. Na małym palcu miała pierścionek z karneolem, maleńkim, mikroskopijnym. Plamka czerwieni na złocie.

Ludo kupił ten pierścionek pewnego lata w Ostii, dawno temu. Było to lato żółtej sukienki, kiedy wszędzie wyszukiwali z Lucią ten przecudny czerwony kolor hikorowych orzechów: na pierścionkach i kanapach. Kiedy jak szaleni kupowali rzeczy, żeby później wokół nich zbudować dom, pewni, że nic, co wpadnie im w ręce, nie będzie w przyszłości wymagało wymiany ani zastąpienia.

Wyciągnął rękę. Anoud podała mu swoją dłoń w ciepłym geście. Drugą pogłaskała go po twarzy z czułym zainteresowaniem, jakby uspokajała dziecko, które się przewróciło i stłukło sobie kolano. Ale to nie jej dłoń go interesowała. Pociągnął za pierścionek. Nie chciał zejść. Anoud próbowała cofnąć rękę, lecz on złapał ją za nadgarstek i zahaczył pierścionek paznokciami. Łzy popłynęły mu z oczu w tej samej chwili, w której pod pierścionkiem wezbrała krew i wśród ich zmieszanych płynów ustrojowych w końcu go zerwał, szlochając histerycznie. Anoud uniosła palec do ust i spojrzała na Ludovica spode łba, zraniona i okradziona. Zerknęła na Nerezzę i znów na niego. Przysunęła się bliżej, ostrożnie, jak myszka dopraszająca się o audiencję u sowy, przez którą straciła już jedno okrągłe uszko. Podstawiła mu zakrwawioną dłoń do pocałunku. Znał ten gest, tak jak zna go każde katolickie dziecko. Pocałował sygnet jej krwi.

— Przepraszam — wyszeptała. — Nie wiem, czy to ma dla ciebie znaczenie, ale kochałam ją. Łatwo się zakochuję. Można by powiedzieć, że mam do tego talent. Kochałam ją i mogę pokochać ciebie. Oczyma wyobraźni widzę dzień, wcale nie taki odległy, kiedy przynosisz mi herbatę przed świtem i scałowujesz mi włosy z czoła. Nie jestem od niej gorsza.

Pocałowała go — szczerze, z oddaniem. Miała drobny, nieśmiały język; jej kręte włosy połaskotały go w policzek. Miała dziwny smak, obcy, jak czerwona przyprawa. Była słodsza i mniejsza od Nerezzy. Miększa. Bardziej oswojona, łagodniejsza, bardziej żądna miłości. Wszystkie kości Ludovica jęknęły boleśnie.

— Nie chcesz tego zobaczyć? — szeptała dalej. — Nie chcesz oglądać tych wszystkich wyścigów, uczt i oceanu? Posmakować tamtego powietrza? Zapomniałeś, jaki słodki jest tamtejszy wiatr? Czy w tamtym mieście nie ma nic, czego byś pożądał?

Jednakże przypomniał sobie, i to nie tylko Lucię. Przypomniał sobie sprzedawcę ślimaków i wiatr znad morza.