Telefony, mnóstwo telefonów. I adresy. W miarę uporządkowane.
Spojrzał na nią pytająco. Jak wybrać?
— Dobrze, już dobrze… — żachnęła się. — Chłopak czy dziewczyna?
Zaśmiał się głucho.
— W moim stanie… chyba musi mi wystarczyć chłopak.
Zmarszczyła nos, ale Oleg nie umiałby powiedzieć, czy zniesmaczył ją jego wybór, czy sam fakt, że się na to zdecydował. Tak czy inaczej, w porze kolacji zjawił się chłopak — a właściwie mężczyzna, mól książkowy, z okalającą żuchwę rzadką bródką, w długim płaszczu z postawionym kołnierzem. Zaczął całować Hester. Nie protestowała, ale kiedy jego ręka zbłądziła na jej pierś, ugryzła go, i to mocno, i popchnęła do czekającego w przemoczonej sypialni Olega. Potknął się na progu. Hester stanęła w drzwiach. Drżała na całym ciele, rozcierała palce i zaciskała usta z całej siły, tak że nawet duch by się nie przecisnął.
Molowi książkowemu nie przeszkadzała ani chudość Olega, ani spowodowane niedożywieniem i nadmiarem snu osłabienie, które sprawiło, że biernie dawał się całować i rozłożyć sobie nogi. Przybysz miał w sobie odrobinę delikatności, widoczną zwłaszcza w zarysie ust, jak przyczepiony do wargi kawałek cukierka, kąsek słodyczy. Spojrzał na Olega wyrozumiale, ze współczuciem, i przytulił go do siebie.
— Wiem — szepnął mu do ucha. — Wiem.
W otępiałym, wyczerpanym ciele Olega pojawiły się ogień i ból, nawet odrobina pożądania, gdy nagle poczuł, jak intruz go wypełnia, i zapłakał nad sobą, nad tym, jak bardzo tego pragnął — tego żywego bytu w sobie, jasnego, ruchliwego i tętniącego krwią bytu, który nagle znalazł się tam, gdzie wcześniej bywały tylko sen i Miła. Mól książkowy trzymał go za biodra delikatnie, lecz stanowczo, nie robiąc mu krzywdy, i szybko doszedł, jakby zdawał sobie sprawę, że Oleg mógłby więcej nie wytrzymać. W ostatniej chwili wykrzyknął czyjeś imię i Oleg życzył mu powodzenia z jego właścicielem, gdziekolwiek się znajdą.
Hester patrzyła, płakała i tuliła wizytownik do piersi.
Do herbaciarni można wejść tylko na czworakach. Ci, którzy o tym nie wiedzą, są tak pyszni, że nawet się do niej nie zbliżą. Z boku są drzwi, dostatecznie wysokie na ramiona i schyloną pokornie głowę. Dach jest kryty strzechą z paznokci pustelników, którzy każdej zimy przysyłają czarne skrzyneczki pełne przezroczystych obcinków. Paznokcie nie mogą być pożółkłe, bo wtedy prawdziwy koneser od razu by poznał, że w środku podaje się podłą herbatę, parzoną przez osoby wątpliwego talentu i podejrzanej konduity.
Po wejściu stajesz twarzą w twarz z ciemnością; kiedy klęczysz, nie widzisz zbyt wiele światła. Mrok rozprasza się, gdy twoje słabe oczy się z nim oswajają, i zaczynasz rozróżniać ściany. Są złote jak ludzka skóra. Albo jak wnętrze ciała świętego. Dla twoich pokutujących kolan znajdą się poduszki. Obraz na ścianie — nakreślony szybkimi, pewnym ruchami pędzla, charakterystycznymi dla pewnej szkoły malarstwa — przedstawia miasto, w którym domy są prawie tak samo wysokie i strzeliste jak w Palimpseście. Nie jest to jednak Palimpsest, i ty o tym wiesz. To tylko landszaft, jak góra wśród kwiatów. Jakiś czas temu modne było malowanie wyobrażonych miast, miejsc zapamiętanych lub wymodlonych, bez wyróżniania lepszych i gorszych wizji.
Mężczyzna i kobieta odprawią ceremonię, która dla ciebie — niedouczonego cudzoziemca — będzie całkowicie niezrozumiała. Rosalie wyciągnie z fałd sukni szczypce z macicy perłowej i z pieca — przecudnego i filigranowego, którego ziejący czerwienią otwór jest jedynym źródłem światła w herbaciarni — wyjmie nowe filiżanki. Scamander sięgnie po zanurzone w lodzie szczypce z czarnej macicy perłowej i z lodówki — przecudnej i filigranowej, której ziejące błękitem wnętrze jest wszystkim, co w tej chwili widzisz — wyjmie krążki zamrożonej herbaty: zawieszone w zielonkawym lodzie herbaciane liście. Będzie wkładał krążki do żarzących się jeszcze filiżanek, które zaczną stygnąć od topiącej się i nagrzewającej cieczy; unosząca się znad nich para będzie rzadka i słodka jak duch dawno ściętej trzciny cukrowej. Podtrzymają ci głowę, kiedy będziesz pił — tak jak rodzice dziecku, które dopiero uczy się pić — a kiedy się nasycisz, roztrzaskają filiżanki o ścianę i będą opłakiwać ich śmierć. Ich czysty i przenikliwy lament przeszyje cię do głębi.
Nauczyłem ich tego, kiedy wszyscy byliśmy jeszcze młodzi. Mam nadzieję, że podobają ci się nasze obyczaje.
Scamander i Rosalie przeżyli całe życie w służbie tego rytuału; wierzą — całkowicie i bez zastrzeżeń — w symetryczną odpowiedniość ścianek filiżanki powstającej na kole garncarskim i krawędzi zamrażanego krążka herbaty. Jedno i drugie jest dla nich pełne treści. W okresie najwyższego nasilenia swojej wiary napisali nawet monografię na ten temat. Ich herbaciarnia mieści się w małym parku w kształcie trapezu, rozciągającym się pomiędzy Bulwarem Kolejności i ulicą Dezabilu. W parku pod modrzewiem (który w dniach rozpustnej młodości doznał pomieszania zmysłów i dziś na wiosnę rodzi kasztany) znajduje się siedem białych kamieni ułożonych w miłej dla oka, estetycznej konfiguracji. Chcąc tam trafić, należy przeciąć tory kolejowe (w tej okolicy wyjątkowo mocno natłuszczone i gładkie) i wskoczyć do parku, nie dając się zgnieść mechanicznym i napędzanym siłą mięśni pojazdom.
Zdaniem Rosalie i jej męża ta okoliczność również ma kolosalne znaczenie, gdyż łaskę zawsze zyskuje się na krótko, w zgiełku i chaosie.
Ludovico nie wie, że powinien paść na czworaki, ale dla niego jest to i tak naturalny tryb poruszania się, jak dla kicającego królika. W środku — zgodnie z przewidywaniami — jest ciemno. Podnosi wzrok, ogarnia spojrzeniem zatłoczone wnętrze i widzi to, za czym tak długo tęsknił: blondynkę w zielonym szalu, siedzącą spokojnie, po turecku, jak indyjska bogini. Trzyma zarękę inną kobietę, która ma wściekłą grzywę czarnych loków i spojrzenie lwa poruszającego nerwowo ogonem.
Zachowałem to specjalnie dla niego i dla nas: on ma cierpieć, a my patrzeć. Nie mogłem go dłużej przed nią chronić. Być może jestem zbyt pochopny, ale wiem, że mi wybaczysz.
To Lucia, oczywiście, że Lucia, któżby inny? Dlaczego miałby nie dostąpić tej łaski, nie dostać tej szansy? Gdyby choć napomknął Scamandrowi o tym zbiegu okoliczności, ten zrobiłby mu wykład o krążkach lodu, o tym, że postępując od środka ku brzegom, stają się coraz cieńsze. Rejon, w którym lód styka się z powietrzem, wprost skrzy się od nieograniczonych możliwości. Śmiertelnicy nie powinni go zamieszkiwać.
— Lucia… — szepcze Ludovico do żony. — Och, Lucia, jesteś. Jesteś tutaj.
Lucia mruży oczy i spina się do skoku, jakby chciała się rzucić do ucieczki, sufit jest tu jednak zbyt niski i skok byłby czymś niewybaczalnie nieuprzejmym.
Siedząca obok niej blondynka, która nie może być nikim innym jak Paolą, chrząka przepraszająco i Lucia kiwa Ludovicowi głową jakby dopiero została mu przedstawiona; nic nieznaczące cmoknięcie w policzek, chłód w obejściu — ale cała drży. Kiedy przykłada usta do wciąż gorącej filiżanki, jej pysk chimery błaga bezgłośnie: „Odejdź, proszę. Zostaw mnie z tym wszystkim”.