Выбрать главу

Ale Ludo nie dba o protokół, jest zbyt pełny łez i nadziei. Wydaje z siebie głośny krzyk i wszyscy w sali nieruchomieją, krzywią się, odsłaniają ostre zęby w drapieżnych grymasach.

— Lucia! — ryczy Ludo. — Gdzie byłaś? O co ci chodzi?

Jej oczy są ogromne, jakby płynne, jak u dziecka przyłapanego na szkodzie.

— To należy do mnie — szepcze zażenowana jego obecnością i tupetem, które stawiają ją w złym świetle. — Nie możesz tego mieć. Proszę, odejdź.

Ludovico nic nie rozumie. Zbliża się do niej na kolanach, pokornie, wstydliwie, jak pokutnik. Błaga, by mógł znowu wniknąć w swojego surowego, potwornego bożka.

— Nie chciałam cię tutaj — syczy Lucia w odpowiedzi.

Paola parska cicho. Dobrze zna Lucię, zbyt dobrze. Zachowuje się tak, jakby kontrolowała sytuację, ale jakim prawem? Co ona o nich wie? Ludo już jej nienawidzi i znajduje jej miejsce w systematyce za węgorzami i myszami, wśród owadów. Jest bezduszną, żarłoczną kobietą-mrówką.

— Gdyby nie ty, w ogóle by tu nie trafił, najdroższa — zauważa półgłosem Paola. — Nie złość się tak na niego. Jeżeli naprawdę go tu nie chciałaś, trzeba było zamknąć przed nim sypialnię jak meczet. Ja tak właśnie zrobiłam. Myślałam, że i ty uczynisz podobnie.

Lucia przewraca oczami.

— Byłam pewna, że się nie domyśli. Po pierwszej nocy nikt się nie domyśla, a szansa, że trafi na kogoś z naszych, była znikoma. Przecież on nigdy nie wychodzi z domu.

— Czego się nie domyślę? — Ludo czuje na sobie spojrzenie mnóstwa par oczu, ale nie potrafi się odsunąć od żony.

— Prawdy o tym miejscu, Ludo. — Lucia patrzy na niego z politowaniem. — O Palimpseście. O tym, jak się tu dostać. Jak tu zamieszkać.

Wybucha zamieszanie, wszyscy klienci zaczynają się przepychać do maleńkiego wyjścia. Kłębią się aksamitne kapelusze i migają złote podeszwy butów, gdy ich właściciele wciskają się jedni przed drugich, żeby jak najszybciej wydostać się z herbaciarni. Nie podoba im się ta scena, nie chcą dalej słuchać, nie chcą wiedzieć.

— Lucia… — odzywa się Ludovico, gdy sala pustoszeje. Dla niego to jest bardzo proste. — Wróć do domu, proszę. Tak bardzo mi ciebie brakuje.

Kładzie mu rękę na głowie w starym, znajomym geście, w którym zachowała się jeszcze resztka dawnej czułości, ale jej dłoń jest zimna. Tak jak jej głos.

— To nie moja sprawka. Trafił tutaj, a to bardzo daleko od miejsca, do którego ja bym go przeniosła. Kto to był, Ludo? Kto pozwolił ci się wczołgać w głąb swojego ciała, tak jak teraz czołgasz się przede mną? Zorientowałeś się w ogóle, że tak właśnie to działa?

Patrzy na niego z niechęcią. Włosy ma upięte wysoko, podtrzymywane cienkimi piórami z brązu.

— Nerezza. A później jeszcze Anoud. Ale to nic nie znaczy, to był dla mnie tylko sposób, żeby cię odszukać. Ona tak powiedziała. Jedyny sposób.

Lucia zanosi się pogardliwym śmiechem.

— Imponujące. Nerezza jest jak sfinks, taka skryta. Taka zamknięta. Czy to właśnie ci się w niej spodobało?

— Tu nie chodzi o podobanie się.

— Ależ chodzi, przecież wiem. Byłam twoją żoną przez… ile, osiem lat? Straciłam rachubę.

— A jakie to ma teraz znaczenie? Zostawiłaś mnie. Odeszłaś tak daleko, żedalej już się nie da. Jak możesz być zazdrosna?

Lucia spogląda na niego z kamiennym wyrazem twarzy.

— Rób, co chcesz — mówi.

— Chcę, żebyś wzięła mnie za rękę, wyszła stąd i żebyśmy razem wrócili do domu. Nie musimy sobie tego utrudniać. Nie będę ci tego wypominał, nigdy. Obiecuję. Wszystko będzie jak dawniej. Będziesz się wylegiwać na kanapie koloru orzechów hikory, a ja będę całować twoje łopatki. Zapomnimy o wszystkim.

Paola stanowczy gestem kładzie mu dłoń na ramieniu.

— Daruj sobie — mówi. — To koniec.

— Za kogo ty się uważasz, do diabła?! — wścieka się Ludo. Scamander kuli się w kącie sali, Rosalie w histerycznym bezruchu kurczowo ściska szczypce.

— Kim jesteś, żeby tak do nas mówić? — ciągnie Ludovico. — Nie masz prawa!

Uderza dłonią w podłogę. Wie, że to źle, nerwy go ponoszą, zachowuje się jak dziecko, ale nie umie się powstrzymać.

— Należę do niej — odpowiada spokojnie Paola. Jej spojrzenie go przenika, ocenia i się wycofuje. Z pewnością uznała, że jest niegodny uwagi, mało ważny, jak zwierzątko. — Żyje ze mną w prawdziwym świecie, w mieszkanku z widokiem na rzekę. Mamy pelargonie i kota. Należymy do siebie nawzajem, a już niedługo, kiedy znajdziemy ostatniego członka naszego quarto, będziemy mogły zamieszkać tu na zawsze. A ty zawsze będziesz tylko gościem.

— Poznałam kogoś, Ludo. — Lucia wzdycha. — Dawno temu. — Stara się być miła, lecz z trudem skrywa wzgardę. Zasłania się nią jak tarczą. Ludovico widzi, że to dla niej trudna chwila. — Mężczyznę z dziwnym znamieniem. Teraz już wiesz, o czym mówię; sam takie masz. Przykro mi. Seks z nim wydawał mi się całkiem nieszkodliwy. To się stało poza naszym domem, było takie odrealnione. To ty mnie tego nauczyłeś: jeśli coś dzieje się poza nami dwojgiem, nie jest prawdziwe. Uwierzyłam w to… Tak mi się wydaje. W Ostii w to wierzyłam. Do czasu, aż go spotkałam. To nie było nic złego, naprawdę. Ty byłeś taki zajęty nową książką, tą od tego Japończyka… Nie potrzebowałeś mnie. A dla mnie posiadanie czegoś, czym nie muszę się z tobą dzielić, było takie cudowne, takie słodkie. Przygniatałeś mnie, pod tobą robiłam się taka cienka i wątła, że nie zostawało mi nic własnego. — Patrzy na swoją pustą filiżankę. — To wszystko tutaj jest tak piękne i zarazem tak okropne, o wiele prawdziwsze… Na pewno prawdziwsze od ciebie. Od tego, co o nas powiedziałeś. To moje miejsce, nie twoje. Nie twoje, słyszysz? Ty masz cały tamten świat, ten należy do mnie. — Mówi coraz bardziej podniesionym, spanikowanym głosem, jakby się bała, że Ludo chce jej coś ukraść. — Masz swojego Izydora, swój klej, braci w Umbrii, a ja nie miałam nic, tylko ciebie i te głupie ściany. Żyłam w tobie, Ludo, i byłam samotna. Nie jesteś dla mnie dostatecznie duży.

— Ja… Wydawało mi się, że nawzajem zawieramy się w sobie. Że byłaś szczęśliwa, tak naprawdę szczęśliwa.

— Nie, Ludo, to ty byłeś szczęśliwy. A teraz proszę cię, posłuchaj mnie. — Pochyliła się w jego stronę, aż jej piersi musnęły jego ramię. — Wynoś się stąd.

— Nie! Nie zostawię cię! Poradzę sobie równie dobrze jak ty, przeczołgam się przez cały Rzym, przepełznę jak robak i znajdę wszystkie potajemne wejścia.

— Nie możesz za mną pójść. Zapomniałeś? Nie jestem człowiekiem, lecz potworem. Chimerą. — Wypluła pomiędzy nich to ich własne, prywatne słowo, i Ludo aż odskoczył, uderzony jego grudą. — A ty jesteś tylko człowiekiem. Nie masz wstępu tam, gdzie chadzają potwory.

— Pierwszy znajdę swoje quarto. Uprzedzę cię. Odbiorę ci to miejsce.

Lucia wybucha śmiechem — głośnym, okrutnym, szyderczym śmiechem, który Ludo rzadko u niej słyszał. Blondynka w zieleni wstaje, pociągając ją za sobą.

— Jesteś głupcem, Ludo — syczy Lucia. — Lepiej po prostu załóż czapeczkę z dzwoneczkami i zacznij się ślinić ku uciesze lepszych od ciebie. Nie uda ci się. Oni stoczyli o to wojnę, Ludo. Ludzie umierali tutaj i w prawdziwym świecie. Naprawdę umierali. Krwawili, a takie bestie jak ja pożerały ich serca. To była śmierć, najprawdziwsza śmierć, nie taniec szkieletów na pergaminie. Cena, jaką trzeba za to wszystko zapłacić, za herbatę, którą wypiłam, za wyścigi, które oglądałam, za plasterki kasztana, które będę jadła, i wino, które wypiję… Ta cena przetrąciłaby ci grzbiet. Niewiele brakowało, żebym ja pod nią pękła. Nie, Ludo. Gnij w prawdziwym świecie. Tam żyją święci, w blasku słońca, pod gołym niebem. Ich świętość coś tam znaczy. Nie chcę cię tutaj.