Выбрать главу

Bogacze pilnie strzegą wielkiej tajemnicy: ta urocza instytucja jest ich dzieciom potrzebna, wręcz niezbędna, w takim samym stopniu jak woda i mleko. Chociaż woleliby, żeby tak nie było. Spotykają się w Prawym Kościele, okutani w futra, i modlą żarliwie w intencji zamknięcia szkoły. Widzą, jak twarze dzieci imigrantów i biedoty nabierają wyrazistych rysów, słuchają ich wyzywających pokrzykiwań, patrzą, jak nicponie pluskają się w rzece, i żółć wzbiera w ich sercach. Święty Fulk to błogosławieństwo nad błogosławieństwa, lekarstwo niezrównane, lecz proces kształtowania dziecka jest długi, żmudny i surowy jak wszystko w Palimpseście. Bogacze tęsknią do swoich maleństw.

Od czego się zaczyna? Jakie skarby wolno gromadzić, aby uniknąć tej wrodzonej choroby? Ile silosów jęczmienia, ile winnic, ile koni o miękkich bokach, ile domów z ostro zarysowanymi kwiatonami, które wyszły spod ręki Weckweet, można posiąść, zanim ta łagodna przypadłość ogarnie łona i nasienie tych, którzy kochają selskiny i klejnoty? Księgowi z ulicy Sarsaparilli byli karmieni czekoladą i słowiczymi wątróbkami i palili jedwabiście delikatny tytoń, żadnemu jednak nie udało się ustalić punktu, w którym równowaga zostaje zachwiana, określić miejsca po przecinku, za którym czyha zagłada.

Gdybyśmy mieli przepustki, moglibyśmy zajrzeć za ciężkie drzwi z drewna gruszy i zobaczyć, jak wyglądają lekcje u Świętego Fulka. Przypuśćmy, że je mamy; pozwólmy sobie na ten kosztowny luksus, jakim jest przepustka do szkoły. Właśnie zaczynają się wieczorne kursy, dzieci siedzą grzecznie w rządkach, z ułożonymi przed sobą rękami. Tylko nauczyciel jeszcze nie przyszedł, leń patentowany! „Dlaczego siedzą tak nieruchomo?”, pytasz. Dlaczego nie rzucają w siebie nawzajem gumkami ani nie żartują o giełdzie, jak to zwykle ma w zwyczaju rozpuszczone potomstwo finansowych elit?

Dlatego że nie są jeszcze skończone.

Mali arystokraci, którzy rodzą się w Palimpseście, noszą w sobie przerażającą pustkę. Odbierają bodźce, reagują na nie, uczą się chodzić i siedzieć cicho, ale nie mówią, nie biegają, nie bawią się; nie mają również twarzy, włosów ani genitaliów. Dlatego szeptem nazywa się ich braurionami. Słowo to, zaczerpnięte z języka, którego nazwą zamożni nie zawracają sobie głowy, oznacza „niedźwiadki”. Dawno temu wierzono, że małe niedźwiedzie rodzą się bezkształtne i nijakie i dopiero matka, liżąc je, nadaje im właściwą postać.

Brauriony są jak lalki, miękkie, plastyczne, ale niedokończone, nierzeczywiste. W dniu, w którym wysoko postawiona kobieta wydaje dziecko na świat, zawinięta w lwią skórę i upierścieniona rubinami, modli się w duchu, by jej majątek okazał się zbyt skromny, by spowodować urodzenie brauriona. Nasłuchuje pierwszego krzyku potomka, a kiedy ten się nie rozlega, wie, że Święty Fulk przygarnie to dziecko i wszystkich jego późniejszych braci i siostry. Gdy wstanie z połogu, zacznie rozdawać swoje suknie jedna po drugiej, będzie się pozbywać domów i kochanków, w nadziei ponownego dostąpienia łaski.

Nie szlochaj, pani! Święty Fulk daje przynajmniej nadzieję! Kiedy podrzucasz na progu szkoły wysadzany klejnotami koszyk, istota, którą oddajesz impod opiekę, nie jest sierotą. Nie całkiem.

Dzieci słyszą, odbierają sygnały ze świata — co wielce ułatwia prowadzenie lekcji. Przez piętnaście lat uczniowie są spokojni, zrównoważeni, nieruchomi. Trzeba ich myć i dożylnie odżywiać (opieka nad nimi wymaga ostrożności i delikatności), ale rosną jak wszystkie dzieci. Naucza się je tak, jakby mogły recytować wiersze, dodawać i z zapałem dyskutować o bieżących problemach. Ich niezdarne stopy uczy się tańczyć. Okrutne machiny nadają właściwą posturę ich miękkim kręgosłupom.

Kiedy dzieci mają piętnaście lat, są gotowe.

Rytuał, który się wówczas odbywa, jest trzymany w największej tajemnicy — tak przynajmniej wyobrażają sobie możni Palimpsestu. Sympatyczny niedźwiadek siada w ciemnym pokoju, do którego wchodzi drugie dziecko, prawdziwe, nie starsze od niego, z błyskiem w oku i wrednym żartem na wargach. Dla jego wygody do pokoju dostarcza się mnóstwo wody w ogromnych pucharach, ono zaś powoli i z wielką gorliwością zaczyna lizać brauriona, tak jak mogłyby to czynić dawne niedźwiedzice, zanim niedźwiedzia społeczność uznała tę technikę za bezcelową. Wylizuje każdy cal jego skóry, bez litości i bez wytchnienia, chociaż z czasem zmęczone usta i język zaczynają boleć, a cały proces trwa pięć dni inocy. Dziecko jest jednak silne i niezmordowane.

Z bezkształtnej bryły wyłania się w pełni ukształtowany człowiek — z orlim nosem lub pieprzykiem na lewym policzku, rudymi włosami lub skórą koloru kawy, zwinnymi dłońmi lub pełnymi piersiami, dumnie wyprostowany, z szerokim czołem i pięknymi łukami brwi. Piątego dnia po braurionie nie ma już śladu, a zamiast niego w pokoju siedzi jedyna w swoim rodzaju istota, zahartowana latami przymusowego milczenia i obcowania z wyrafinowanymi duszami u Świętego Fulka. Zna łacinę, arytmetykę, poczet królów i historię Kościoła. Umie również pisać wiersze i zachowuje niezwykłe wspomnienia z lat uwięzienia we własnym ciele. Ma miły głos, łagodną naturę i niezwykły talent do tańca.

Braurion nie wraca już do rodziców. Nie może. Nie ma twarzy ani imienia, dopóki nie zostanie skończony, a wtedy określenie kto z której rodziny pochodzi byłoby zadaniem tak żmudnym, że nikt nie chce się go podjąć. I w ten oto sposób niedźwiadek — a teraz już pełnoprawny niedźwiedź — wyrusza w świat i sam próbuje znaleźć sobie w nim miejsce. Niezwykle często zdarza się,że bierze ślub z dzieckiem, które go wylizało. To bardzo trwała więź.

Skąd jednak biorą się te dzieci, ci chłopcy i te dziewczęta, które przez pięć dni i nocy usługują braurionowi? I jak dają się do tego namówić?

Sprowadza się je z Ptaszarni, rzecz jasna, skąd by indziej? W najuboższych okolicach ludzie od Świętego Fulka wyszukują dzieci wyjątkowe, bystre, ale niechciane, które rodzą się wszędzie, w całym Palimpseście, bez względu na to, czy w domu jada się akurat gulasz z gęsi czy z kota. Nauczyciele sprowadzają do szkoły całe zastępy dzieciaków, po jednym dla każdego ze swoich nieszczęsnych podopiecznych. Do chwili ukończenia piętnastu lat dzieci te żyją skoszarowane w sympatycznych domkach, wśród wieńców gaulterii. Uczy się je tak samo łaciny, rachunków i historii Kościoła, a nawet więcej, ponieważ są lotne, niesforne i — przez kontrast do tamtych uczniów, których milczenie potrafi doprowadzić człowieka do obłędu — ukochane przez nauczycieli. Piszą eseje o naturze hydry i byka i z radością o nich rozprawiają. Są rozpieszczane i karmione słodyczami. One również nie wracają do rodziców.

Zdarza się, że po latach dama w lwim futrze natknie się na prześliczną młodą kobietę idącą pod rękę z piekielnie dociekliwym młodym mężczyzną; może nawet zauważy, że ani na chwilę nie tracą ze sobą kontaktu, cały czas dotykają się i muskają przelotnie, nawet kiedy ona wybiera na targu pomarańcze, a on obmacuje pigwy. Może zada sobie pytanie: „Czy to moje dziecko?”. Nigdy się jednak tego nie dowie.

Dzięki temu żaden ród nie rządzi Palimpsestem zbyt długo.