Выбрать главу
* * *

Poza Casimirą. Jak zwykle.

* * *

W pysku byka śpi kot. Przerzucił łapy przez kółko wbite w rozszerzone nozdrza spiżowej bestii. Ziewa, kiedy November drapie go za uchem. Palce wciąż mrowią ją od pszczelich wydzielin. Zastanawia się, czy kiedyś się do tego przyzwyczai, oswoi się z wrażeniem posiadania miliona rąk, które może po wszystko wyciągnąć. Zamiera bez ruchu i wsłuchuje się w siebie, ale pszczoły są wciąż pijane szczęściem i nie mają jej nic ciekawego do powiedzenia. Na Sarsaparilli dziewczyna tańczy kazaczoka, żeby zarobić parę groszy. W bramie księgarni przy skrzyżowaniu Złorzecznej i Dziewiątej jakiś staruszek zmarł z przepicia. Żadnych interesujących nowin. Niż użytecznego. Przypomina sobie nazwiska: Oleg Sadakow, Amaya Sei, Ludovico Conti. Szepcze je, jakby odmawiała różaniec. Niemal wie, co powinna zrobić.

Unosi rękę. Jej skóra jest jedną wielką opuchlizną, poznaczoną śladami żądeł i węźlastymi pasmami stwardniałej skóry w miejscach, gdzie jad wezbrał w żyłach. Uśmiecha się jednak. Te rany są jak mapa znajomego świata, który opłynęła, kierując się bólem i potrzebą serca; jak echo czarnego rysunku na twarzy. Już nigdy nie będzie czysta, zawsze będzie się krzywić z bólu, ale radość pszczół z Palimpsestu wrze w jej sercu.

Fulk przygląda się jej z fasady swojego gmachu: wysoka figura z polerowanego mahoniu z twarzą nadjedzoną przez insekty przedstawia ascetycznego świętego we władczej pozie, z różdżką w jednej i smyczkiem od wiolonczeli w drugiej ręce. U jego stóp małe niedźwiadki przysiadły na zadach i kołysząc się w przód i w tył, przyglądają mu się z niedźwiadkową trwogą i podziwem.

Ulica znajduje się w sercu miasta, ale jest pusta. November widzi tylko długie głębokie wąwozy tworzone przez ściany budynków i ciągnące się w górę, wysoko, tak że nie widać księżyca. Wydaje się, że niebo przegrało bezgłośną walkę z miastem i skapitulowało przed betonem i marmurami. Ale oto i on, już się zbliża; wiedziała, że po nią przyjedzie: powóz ślizga się po gładkich szynach, zielono obute stopy pewnym krokiem kierują się w jej stronę, ręka wsuwa się w jej rękę. Cieszy ją znajomy ciężar dłoni Casimiry — oswojony i delikatny, jakby zanurzała się w ciepłej wodzie.

— Masz ochotę wejść do środka? — proponuje Casimira. — Hojnie łożę na utrzymanie Świętego Fulka, z pewnością będziemy mile widziane. Nowi absolwenci pewnie właśnie jedzą ostatni posiłek.

— Ty też skończyłaś tę szkołę?

Casimira uśmiecha się tym swoim zagadkowym uśmiechem.

— Nie żartuj. Ale… — Zawiesza głos, zamyśla się. — Aloysius ją skończył, wiesz?

— Dlaczego w takim razie tyle na nią płacisz?

— Nieprzerwany dopływ nieprzeciętnie uzdolnionych, wręcz genialnych obywateli, niespętanych więzami klasowymi i rodzinnymi, jest w oczywisty sposób korzystny dla miasta. Każde ich nowe pokolenie zmienia świat. Za coś takiego warto płacić.

Przechodzą pod znaczącym spojrzeniem świętego Fulka i trafiają do olbrzymiej jadalni, gdzie stoły są nakryte czarnymi obrusami, od których ostro odcina się biel pustych talerzy. Na widok Casimiry wykładowcy wstają i wygładzają zmarszczki na oficjalnych przepysznych strojach, które w oczach November zlewają się w jedną wielką plamę długich pół, wysokich butów, gorsetów, epoletów i szykownych peleryn. Kobiety mają we włosach pióra kuropatw, mężczyźni — kruków. Dają uczniom znać, żeby i oni wstali. Brauriony są jeszcze niezdarne i trochę się wstydzą swoich nowych twarzy, ale wstają jak jeden mąż i oklaskują Casimirę, swoją mecenaskę, swoją panią.

Casimira — nie jest wcale zachwycona, nie potrzebuje ich aplauzu — prowadzi November do długiej ławki, jakiej można by się spodziewać po klasztornym refektarzu. Młody mężczyzna odsuwa się i je przepuszcza; na jego piękną twarz wypływa rumieniec. Mocno ściska ramię olśniewającej młodej kobiety, która spokojnie taksuje wzrokiem nowych gości i nic a nic się nie rumieni.

— Casimiro… — zagaduje November. Zniża głos, żeby nikt jej podsłuchał, ale dzieci już rozmawiają, śmieją się i przerzucają dowcipami z brodą, które dla niech są całkiem nowe i świeże. — Kiedy znów poczuję się normalnie? Na razie nie mogę się pozbyć wrażenia, że lada chwila wpadnę w przepastną otchłań, a moja krew śpiewa donośnie, tak głośno, jakby nadchodził koniec świata. Tyle głosów, tyle pszczół… Znam imiona ich wszystkich! Jak to możliwe?

Casimira spogląda na nią, szczerze rozradowana. Na jej twarzy maluje się zaskoczenie, siostrzany szacunek i ulga, że w obliczu jej rodaków November nie waha się jej dotknąć: przytula policzek do policzka Casimiry i całuje ją szorstko, jak tylko może pocałować królowa królową. Wokół nich dzieci szczerzą zęby w uśmiechach i gapią się bez skrępowania. Jeszcze się nie nauczyły, że nie wypada się gapić.

— Nigdy, moje biedactwo — mówi Casimira, kiedy się rozdzielają. Ma oczy pełne łez. — Jesteś teraz taka jak ja. Tylko ty jedna. To się już nie zmieni. Będziesz też znała imiona ich dzieci, a także imiona każdego, kogo dotkną albo kogo użądlą; same nie zdążą ci wszystkiego powiedzieć, o wszystkim donieść, sprawić, żebyś była z nich dumna. Bądź ostrożna, bo są delikatne w sposób, w jaki ty i ja delikatne być nie możemy. Masz im królować. To nie byle jakie zadanie. — Ściska rękę November. — Ale teraz ty masz mnie, a ja ciebie. Nigdy już nie będziemy samotne.

Rozlega się donośny dźwięk dzwonu i zostaje podana kolacja: na każdym talerzu ląduje maleńki pieczony czyż, w całości, z łebkiem i z dzióbkiem, z którego sypią się okruchy chleba i kawałki fig. Nauczyciele i uczniowie sięgają po leżące obok talerzy ogromne czarne serwetki. Casimira robi to samo i z chytrym uśmiechem, tak jak oni, narzuca sobie serwetkę na głowę, a potem wszyscy jednym gestem biorą ptaszki z talerzy i w całości pakują je do ust. November z niedowierzaniem patrzy na dwustu biesiadników w czarnych woalkach. Wyglądają jak wiedźmy, modlące się z pochylonymigłowami do światów rozpostartych pod ich stopami.

Kolacja wlecze się niemiłosiernie. Nie ma więcej dań, ale November cały czas słyszy chrupanie ptasich kostek. Nie chce nikomu przynieść wstydu: zakłada woal, łapie czyża za dziób i trzema palcami — tylko tyle jej zostało do błogosławieństw — wkłada go do ust. W pierwszej chwili czuje słodycz: błyszcząca skórka, mięso i glazura, która smakuje jak brandy zmieszana z winem śliwkowym. Jednakże, kiedy zaczyna przeżuwać (powoli i metodycznie, bo czyż wypełnia jej usta w całości), czuje, że pękające organy wewnętrzne są gorzkie, smakują żółcią, rozpaczą i utraconą miłością. Kości drżą, pękają z trzaskiem, ranią wnętrze ust i do tej mieszaniny dołącza smak krwi, słonej jak łzy ronione nad zniszczonym ciałem. Krew łączy się ze szpikiem — i znów pojawia się słodka nuta, słodka jak sama November, która zwycięsko wychodzi ze wszystkich prób i pozostaje sobą.

Teraz rozumie, po co ten czarny woal. Żaden bóg nie powinien widzieć, jak kobieta pożera samą siebie.

W końcu przełyka, podnosi woalkę i ociera krew z warg. Gdzieś w mieście troje wstrząśniętych ludzi łapie się za okrwawione usta. Jadalnia jest pusta, wszyscy zniknęli, została tylko Casimira.

— Gotowa, żeby wrócić do domu? — pyta.

Tak, November jest gotowa.

* * *

Kiedy przyjeżdżają, dom chowa się za kolumną, ubrany najpiękniej jak tylko November potrafi sobie to u chłopca wyobrazić — turkusowy jedwab, szeroki biały kołnierzyk, pantofle z różowego aksamitu, sprzączka paska z kości słoniowej, włosy elegancko zaczesane i wypomadowane. Wyszykował się specjalnie dla nich, ale teraz się zawstydził. November przyklęka i wyciąga do niego ręce. Pszczoły w niej tańczą: „Matko, o, matko i żono, zostań z nami, to jest twój dom!”.