Выбрать главу

Kurczowo trzyma się swojej jaźni; jest w tej chwili taka rozciągnięta… Powinna zrobić spis wszystkich rzeczy, którymi jest, a które nie są nią. W głębi serca pozostaje jednak sobą, November, dzieckiem bibliotekarza i kobiety, która zamiast małej rybki złowiła rekina. Uśmiecha się do chłopca zachęcająco.

Moja sukienka to mój żagiel, przypomina sobie.

Chłopiec pędzi do niej i rzuca się jej na szyję. Casimira przygląda się im jak zadowolona z siebie kokoszka.

— Na pewno już się domyśliłaś, że urodziłam się taka sama, jak dzieci od Świętego Fulka. Nie mogło być inaczej, gdyż nasza rodzina dysponuje większym bogactwem, niż cały Palimpsest byłby sobie w stanie wyobrazić. Przez długi czas adopcja świetnie nam służyła, ale mnie matka nie potrafiła oddać. Bracia i siostry od Fulka nie są odosobnieni w swych talentach. Ich opowieści o tym, jak weszłam w posiadanie mojego domu, są niedorzeczne. W wieku ośmiu lat byłam pusta jak niezapisana karta i matka musiała podnieść moją rękę do kołatki na drzwiach, gdyż nawet tego nie potrafiłam zrobić z własnej woli. Przez tydzień stałam tu, w tym westybulu, nieruchoma i niema, nie jadłam ani się nie poruszałam; nieukształtowane brauriony naprawdę są aż tak głupie. W końcu dom przezwyciężył nieśmiałość i zaopiekował się mną najlepiej jak umiał. Nauczył mnie wszystkich języków, jakie dom może znać, całej matematyki niezbędnej do wybudowania go, tańców tańczonych na jego parkietach i poezji recytowanej w jego salonach. Otrzymałam rzetelne wykształcenie. Nie wiem, jak na to wpadł, ale pewnego dnia zaczął mnie lizać i nadał mi kształt, wykazując się małym języczkiem i wielką cierpliwością.

— Rozmawiałem z innymi domami — wyznaje nieśmiało chłopiec i wtula twarz w rękę Casimiry. — One wiedziały, gdzie się podziewają bogate dzieci, a Święty Fulk, to znaczy szkoła, sam budynek, też wie, jak je przebudzić.

Casimira głaszcze go jak ulubionego kota.

— Przebudziłam się pod jego językiem i od tamtej pory jesteśmy nierozłączni. To się podobno często zdarza. Tak oto tylko ja jedna z mojej rodziny jednocześnie urodziłam się jako Casimira i jako Casimira żyję; mogłam zająć należne mi miejsce w sercu fabryki i przychylić ucha całemu temu drobiazgowi, który wychodzi z moich kadzi i spod pras. Śmiem twierdzić, że jestem lepsza od wszystkich poprzednich Casimir, ponieważ edukował mnie dom, co nauczyło mnie myśleć w tak nieszablonowy sposób, że dziś potrafię tolerować w swoim sercu nawet niezwykłe mrówcze sny.

November zatacza krąg na lśniącym cedrowym parkiecie.

— Jestem ci wdzięczna za tę tajemnicę i za… za pszczoły. Nie rozumiem jednak, po co mi to wszystko opowiadasz.

Casimira przytula swój dom, a on wczepia palce w jej długie zielone włosy. Kiedy znów się odzywa, jej głos brzmi ostro i chrapliwie. November już się nauczyła, co to oznacza: wielka pani nie chce, żeby November wiedziała, jak wiele jej słowa dla niej znaczą.

— Żebyś mnie lepiej poznała, najdroższa. Żebyś wiedziała, że możesz być tu ze mną szczęśliwa. Żebyś mogła żyć. Żebyś mogła mieć w moim domu dziecko, którego nikt ci nie odbierze. Żeby i na mnie, i na ciebie spłynęła łaska. Żebyś została tu, aż się zestarzejesz i razem zamkniemy powieki, wsłuchane w sny wszystkich naszych pszczół, szczurów i szpaków. Nie masz nic do stracenia.

— Twoja miłość to straszna rzecz. Ciąży. Żądli. Rani.

Wzruszenie ramion.

— Jestem Casimira.

— Nie wiem, czy jej podołam.

— Nie wybrałabym cię, gdybyś mogła nie podołać. Nabierzesz siły. Nabawisz się odcisków.

Dom podkrada się do niej. Po jego niebieskich oczach poznaje, że zebrał się na odwagę.

— Będę lizał twoje dzieci, aż ożyją — mówi. — Obiecuję.

Jego miłość, miłość małej istotki zaklętej w dużej — tak, to potrafi znieść. Przytula go i kołysze, czuje dotyk drobnego ciała, które nie jest do końca ciałem, ale nie jest też gipsem. Jego serce — czymkolwiek jest — łomocze w uniesieniu.

— Jest tu mężczyzna — szepcze w końcu chłopiec, bez entuzjazmu, jakby wolał o tym nie mówić, tylko spędzić jak najwięcej czasu z nowo odkrytą, cudowną zabawką. — Czeka na ciebie.

November się wzdryga i posyła Casimirze zaniepokojone spojrzenie. Obecne w jej głowie pszczele umysły jej nie ostrzegły.

— Chyba chciały ci zrobić niespodziankę! — Casimira parska śmiechem. — Takie już są.

Chłopiec marszczy brwi.

— Ten człowiek nie może tu wejść, pani. Nie wolno mu. Pszczoły zaprowadziły go najdalej jak mogły, ale potem… utknął. Na tyłach, od strony Lotkowej.

Wszyscy troje ruszają w głąb rozległego parteru; serce November tłucze się o żebra, jakby chciało przy tej okazji wykroić dla siebie nową komorę. November zamyka oczy i usiłuje wyczuć obecność intruza, tak jak już to wielokrotnie robiła, ale pszczoły zagłuszają jego istnienie błaganiem, żeby była z nich dumna. A ona jest z nich dumna, bardzo dumna; bicie jej serca je uspokaja, bzyczą coraz bardziej sennie, zadowolone.

Jest gotowa. Spełniły jej prośbę. Zasłużyła na tajemnicę, do której tęsknią Clara, Xiaohui, jej bezimienny brat i obcy mężczyzna w zielonym płaszczu. Nie musiała zgadywać, nie wyczytała tego w książce, lecz wytrzymała moc jadowitej miłości. Czy powie Clarze? Czy otworzy się przed tą nieszczęśliwą rudowłosą dziewczyną jak przed przyjaciółką? Jak przed kochanką? A przed Xiaohui?

Nie, nic im nie powie. Dobrze wie, że tego nie zrobi. Ponieważ to jest święte miejsce i jest mu coś winna. Jest mu winna duszę. Musi je chronić.

Może powinna mieć wyrzuty sumienia z powodu tej niechlubnej motywacji, ale wcale ich nie czuje.

Na tyłach domu, widoczny z ogromnego okna, rzeczywiście czeka mężczyzna. Nie może nawet podejść bliżej: wygląda na to, że biegnąca za domem Casimiry szeroka aleja wytycza granicę dostępnego mu terytorium. Napiera na nią, próbuje się przebić, ale nie poznał dziewczyny imieniem Clara z kolczykiem w języku i bursztynowy cień go odpycha. Ma około czterdziestu lat, rzednące kręcone włosy i długi, szpiczasty nos, na którym tkwią staroświeckie okulary. Ubranie ma całkiem zwyczajne i trochę wymięte, oczy poczciwe i łzawe.

November otwiera okno na oścież.

— Nie możesz! — krzyczy dom.

Ma rację: złota mgiełka nie chce jej wypuścić, stawia opór, delikatnie, jakby z zakłopotaniem, ale stanowczo. November zamyka oczy. Pszczoły wygrywają triumfalną nutę na milionie rożków. Zgaduje imię i woła:

— Ludovico!

Mężczyzna nieruchomieje, wybałusza oczy i patrzy na nią, na jej sukienkę, na zniszczoną, upstrzoną pęcherzami i lekko rozjarzoną skórę, nasyconą jadem i miodem. Na jego twarzy odmalowuje się niepewny grymas rozpoznania. November stoi w oknie, pewna siebie, i uśmiecha się, że aż boli; bąble na jej twarzy napinają się i pękają.

— Ludovico — powtarza spokojniej, ale odważnie. W jej głosie słychać basowy pomruk ula. — Nazywam się November Aguilar. Mieszkam w Benicii, w Kalifornii. Musisz mnie odszukać.

— Jak to? — dziwi się mężczyzna. — Przecież jesteś tutaj.

— Zamknij oczy i przypomnij sobie, Ludovico. Przypomnij sobie mnie. Salonik u żaby. Ślad po użądleniu na moim policzku… Wiem, teraz mam ich na twarzy znacznie więcej. Pamiętasz? Byłam tam w tę pierwszą noc, razem z tobą. Trzymałam cię za rękę.

Ludovico zakrywa usta dłonią.