Выбрать главу

Taka już natura niedzieli, że nie spieszy się z nadejściem, w końcu jednak namierzyła November, wywęszyła ją swoim przecudnym noskiem i znalazła siedzącą na trawie w Karakalli. Serce November pędziło jak oszalałe, goniąc w piętkę.

Kiedyś w tych ścianach biegły rury, w których przelewała się gorąca woda, pomyślała. A teraz tak tu sucho. Godna emerytura po wycofaniu się z branży czystościludzkiej.

Podobała jej się myśl, że siedzi w miejscu, które w przeszłości było zalane wodą. Wydawało się przez to takie spokojne. Wieczne. Mogła tu znaleźć oczyszczenie, wśród traw i kamieni, które zmiażdżyłyby i starły na proch wszystkie nieczystości, a ją zostawiły nietkniętą.

Długo musiała czekać na Ludovica, tak to przynajmniej odczuwała. Gdy w końcu wyszedł zza załomu zawalonego muru, wyglądał dokładnie tak samo jak poprzednio: zgarbiona postura nieustępliwego czytelnika, nieśmiały krok. Miała wrażenie, że widzieli się już z tysiąc razy; pamiętała na jego ustach muśnięcia ust tamtej kobiety, czuła na jego skórze dotyk łap i pazurów w kościele, słyszała — jego uszami — pokrzykiwania na wyścigach. Chciała wyciągnąć do niego ręce. Gorąco tego pragnęła.

Lecz on tylko wytrzeszczył oczy i gapił się na nią. Wiedziała, że tak będzie. Tam wyglądała inaczej, w pięknej sukni i aureoli z pszczół. Tam emanowała blaskiem, światłem pszczelego jadu w żyłach, a tu była zwyczajną kobietą po trzydziestce z fatalnie ufarbowanymi włosami i obgryzionymi paznokciami, w zielonej zimowej sukience, bez dwóch palców, w dodatku wciąż opuchniętą od użądleń, które na całym ciele odcisnęły się jak przedwczesne zmarszczki albo blizny po oparzeniach. I ta twarz… Jakby miasto wymierzyło jejpoliczek. Próbowała udać, że nie widzi, jak na nią patrzy, i uśmiechnąć się, ale wiedziała, jak wygląda, i zdawała sobie sprawę, że mimo starannego planowania może mieć problem z przekonaniem go, żeby jej dotknął.

— Cześć — powiedział z koślawym, sękatym, chropowatym akcentem.

Natychmiast się zorientowała, że przez cały tydzień ćwiczył to powitanie przed lustrem.

Usiadł obok niej. Kiedy słońce prześwietlało jego rzadkie włosy, wyglądał jak święty ze złotym dyskiem nad głową: poważna twarz, łagodne oczy, ściągnięte policzki.

Nic nie mówili. Nie mogli mówić, nie mieli wspólnego języka. Powietrze pomiędzy ich ustami gęstniało i skwierczało z napięcia, ale nie mieli ostrza, którym mogliby je przeszyć. Siedzieli więc wśród ceglanych wież, w starym, zrujnowanym mieście, patrząc na siebie nawzajem i milcząc. November doszła do wniosku, że to niedorzeczne: przebyła taki szmat drogi, a nie miała do zaoferowania nic prócz swoich ran.

Aż nagle Ludovico pochylił się lekko i poszukał ustami jej ust, a kiedy je znalazł, już nie puścił. Złapał ją za rękę — tę okaleczoną, na którą Clara nie chciała patrzeć — i pocałował z wilczą żądzą, wgryzł się w jej wargi z jękiem i z taką siłą, że poczuła się tak, jakby wykradał jej całe powietrze z płuc.

Czułeś to wszystko, pomyślała. Czułeś, kiedy mi to robili. To dlatego ci to nie przeszkadza?

On jednak chwycił ją już mocno w pasie. Oboje zapłakali — woda znów popłynęła w wyschniętej na wiór łaźni — a on bez końca powtarzał jej imię; w jego ustach przybierało najdziwniejsze kształty, chociaż pozostało jej imieniem. Ssał jej piersi jak dziecko, ona zaś ugryzła go w bark, lekko, po kociemu, i też wyszeptała jego imię. To były jedyne słowa, jakie znali, jedyne słowa na świecie. Uniósł ją i oparł o ścianę starego caldarium, nieporadnie, gdyż nieustępliwy czytelnik nie jest dryblasem. Skrzywiła się; nie była gotowa, ale nie przejmowała się tym i on też się nie przejął. To był dziewiczy ból — zbyt dużo, zbyt szybko, lecz i to jej nie przeszkadzało. Zadarła głowę do nieba. Słońce opłukało ją do czysta, obmyło potężnymi, starymi dłońmi. Ciało Ludovica wskoczyło w głąb jej ciała, naparło na jej wnętrze jak na membranę bębna, którą mógłby rozedrzeć i zmusić do uwolnienia obcych pieśni. November wybuchnęła śmiechem.

Istnieje spis rzeczy niezbędnych do szczęścia.

Ludovico wrzasnął jak obłąkany wróbel, kiedy doszedł, jakby się rozpękł i zniknął, zostawiając po sobie tylko pióra, które powoli przenikały w głąb jej kości.

Róg Kausii i Skostniałej

Podobnie jak nad brzegami innych sławnych rzek, także nad Albuminą mieści się małe smętne muzeum żeglarskie — w tej okolicy, gdzie płycizny przechodzą w mokradła, a ludzie, którzy zamiast wielkich i wspaniałych statków mają małe, urocze łódeczki, przeznaczone nie do łowienia ryb, lecz do pływania pod drogocennymi szkarłatnymi żaglami i wystawiania na wiatr złotoskórych dziewcząt, kotwiczą swoje łodzie na czas zimy. Poza przebogatą kolekcją ciekawostek historycznych i materiałów uzupełniających, w ubogich, osiadających murach muzeum odkryto, skatalogowano i opisano co najmniej szesnaście nowych odmian kurzu.

Nie trafiają tu żadne wystawy objazdowe. Nieliczne szklane gabloty i ciężkie metalowe stelaże pamiętają czasy, gdy Oduvaldo, aktualny kustosz, nie sprawował jeszcze swojego urzędu, i pozostaną na swoich miejscach, gdy on przekaże klucze córce, Maud, która już w pierwszych słowach, bełkotliwych i rozchichotanych, skarciła i skutecznie uciszyła matkę. Długie i niepokojące dzieje białej rzeki zostały w muzeum schwytane, uwięzione w pudełkach i pomniejszone; nauczono je siadać, podawać łapę i wykonywać inne sztuczki ku uciesze kilkorga gości, których muzeum rokrocznie z dumą przyjmuje w swoich progach.

Na północnej ścianie wisi fotografia… Zaraz, jak to możliwe? A jednak. To naprawdę jest fotografia, czarno-biała, wprost niewiarygodnie wyblakła, w dodatku przed stu albo dwustu laty zalana herbatą. Ołowiana ramka jest obwieszona wędkarskimi ciężarkami: to poprzedni kustosz próbował ją odświętnie przyozdobić. Zdjęcie przedstawia widziany z lotu ptaka (Ale jakim cudem? Jak uzyskać taki punkt widzenia w świecie, który nie zna samolotów? Jak sfotografować coś takiego?) spłaszczony okrąg na rozległej, błotnistej równinie porośniętej powykręcanymi tamaryszkami i gigantycznymi, przedpotopowymi paprociami. Tę sawannę okalają wysokie, zębate góry, spoza których słabo świeci słońce. Krąg jest olbrzymi. Nic w nim nie rośnie, widać natomiast przecinające go słabo zarysowane linie… Ach, to z pewnością zmarszczki, delikatna harmonijka akordeonu, który jakiś nieczuły prostak porzucił w tym miejscu! Ale nie, łatwowierność też ma swoje granice. Te wątłe linie to po prostu granice, na których jeden rodzaj błocka przechodzi w drugi. Co nie zmienia faktu, że coś przypominają: linie na mapie, znamiona na skórze… Rozbiegają się ze środka równiny jak szprychy koła, a sam jej środek jest czarną otchłanią, jak dziura przekopana w ziemi na wylot. Pochylające się nad nią tamaryszki zaglądają w nicość.