Podpis pod zdjęciem (dawniej wypisany ręcznie, później schludnie wydrukowany, pełen ożywionych inicjałów i innych zbędnych dodatków) głosi:
Równina Palimpsestu Widziana z Wielkiej i Nieokreślonej Wysokości.
Nie ma daty — bo jej być nie może. To bez wątpienia podróbka, i to nawet niezbyt sprytna, ponieważ fotografia jest jednak stosunkowo nową sztuką. Z kilkorga dorocznych gości co najmniej czworo złości się i zarzuca Oduvaldowi, że próbuje z nich zrobić durniów, on zaś siedzi spokojnie w swoim obszernym filcowym fotelu, krzyżuje cętkowane nogi muła i z zadowoleniem pyka z długiej fajki. Nie zna się na archeofotografii i w ogóle się nią nie interesuje. Zdjęcie było w muzeum już kiedy jego dziadek był dzieckiem. To mu wystarcza.
W gablotach spoczywają na wyblakłym aksamicie różne eksponaty: prymitywna igła do tatuażu, monety o nieokreślonym wieku i nieco azjatyckim wyglądzie, tabliczka z nazwą ulicy z jakiejś dawniej miejscowej osady, na której wypisane dużymi literami słowo „Thoa” wciąż jest wyraźnie widoczne, chociaż mocno wyblakło i kolorem upodobniło się do drewna tabliczki. Muzeum ma również pokaźną kolekcję kotwic, których nie brakuje na zwarzonych płyciznach Albuminy. Jest w nim także duże, kolorowe malowidło ścienne przedstawiające wielką bitwę morską na Mieliznach Kausii: zielone galeony Casimiry eksplodują z oleistą rozrzutnością, zasypując żałosne, wyrzucone na brzeg drewniane fregaty obrońców gwałtownym deszczem lśniących pająków. Obraz ma wściekle jaskrawe kolory, zgodne z prawidłami szkoły malarskiej, która dawno wyszła z mody, ale ta jarmarczność tylko przydaje mu wagi. Przed nim, na obleczonym w przetarty aksamit postumencie, leżą ułożone w elegancką gwiazdę trzy kule z muszkietów i pięć zasuszonych pająków z wywleczonymi i stopionymi wnętrznościami.
Oduvaldo jest zadowolony z życia. Odsłużył swoje w wojsku i czuje, że ma prawo do zadowolenia. Maud opatrzyła wszystkie swoje zabawki i srebrną zastawę stołową małymi, ręcznie wypisanymi karteczkami, dzięki czemu jest także spokojny o swoje dziedzictwo. Nie ma żadnych tajemnic — jeśli nie liczyć kawałeczków czekolady, które przemyca do wszystkich muzealnych szuflad, żeby po lunchu, kawie i fajce wsunąć do ust czarną tafelkę, zamknąć oczy i poczuć, jak czekolada roztapia mu się na języku, gdy słońce z nieubłaganą czułością wypala kolory z jego eksponatów.
Oleg kuli się w cieniu rzucanym przez — jak się domyśla choć nie interesuje go to na tyle, żeby się upewnić — Most Kausii. Rozzłoszczone kamienne kogutki podśmiewają się z niego szyderczo, nawet drobna mżawka zaczyna się nim interesować. Oleg nie spodobał się starcowi, a gdy dotknął jednego z muszkietowych pocisków, wredny stary potwór bez słowa wyrzucił go za drzwi i wepchnął prosto w śmietankową płyciznę przy brzegu rzeki. Chciałby jeszcze raz obejrzeć tamto zdjęcie. Knykciami wyciera deszczówkę z oczu i spod przymkniętych powiek patrzy na rzekę, miasteczka na drugim brzegu i latarnie na łodziach rybaków, którzy mimo późnej pory wciąż liczą na złowienie jakichś koi.
Nieszczęśliwy w jednym mieście, nieszczęśliwy w drugim. Przykuca, opiera się plecami o wdzięczny łuk przęsła i stawia kołnierz. Widział filmy, w których mężczyźni wyglądali tak samo: stawiali kołnierze płaszczy dla ochrony przed deszczem, cierpieli przez kobiety, byli piękni w swojej szorstkiej, naszpikowanej papierosami rozpaczy. Zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli kiedyś był piękny, w tej chwili z pewnością nie jest. Stał się duchem, co okazało się znacznie mniej przyjemne niż sobie wyobrażał. Ludmiła była zawsze taka spokojna, a kraina umarłych z jej opowieści wydawała się schludna i rozsądna, pełna rzeczy i pojęć, które powinny znajdować się w każdym kraju. Różnica była tylko taka, że zamieszkiwali ją tacy ludzie jak jego siostra, niezłomnie lojalni, z przenikliwymi, nigdy niemrugającymi oczami.
On jednak nie umie znaleźć Ludmiły, choć spotkał mnóstwo niesamowitych stworzeń. W dodatku w krainie umarłych — czy gdzie tam wylądował — pada deszcz, a staruszkowie wyrzucają go na kopach ze swoich nędznych kanciap.
Ryba wyskakuje z białego spienionego nurtu; pomarańczowy ogon z impetem uderza o powierzchnię rzeki. Oleg marszczy brwi. Nie znajdzie jej. Ona nie chce dać się znaleźć. Jej rzeka jest głęboka, a ona jest świetną pływaczką. Przynajmniej powinna być, minęło już sporo czasu.
— Przepraszam! — wykrzykuje w stronę rzeki. — Wróć!
Ona jednak nie wraca, a on już wie (od kiedy rozjaśniło mu się w głowie po tym małym, wstydliwym rytuale), że nie wraca, ponieważ on na to nie zasługuje. Tu, w tym nowym miejscu, nie okazał się godny tej Ludmiły. Nic nie szkodzi, że ją pocałował; nie była jego siostrą, nie tak naprawdę, a zresztą duchy i tak nie wiedzą co to moralność. Gorzej, że ją skrzywdził. Czymkolwiek był ten czerwony płyn do złudzenia przypominający krew, nie powinien był go przelewać. Człowiek, który ma moc zadawania duchom krwawiących ran, powinien uważać. Bardzo uważać.
Na dźwięk kroków odwraca się gwałtownie, spodziewając się — jak to w wielkim mieście — jakiegoś bandziora z nożem albo szczerbatego świra. Tymczasem widzi tylko smutnego faceta w okularach, przemoczonego do suchej nitki, w obwisłym od wody niebieskim swetrze. Na górze, po gładkich szynach oddala się powóz. Oleg jest zbity z tropu.
— Oleg Sadakow? — pyta tamten.
— Tak, a bo co?
— Nazywam się Ludovico Conti. Znalazłem cię.
— Nie chcę, żeby mnie ktoś znajdował! — warczy w odpowiedzi Oleg, ale intruz wydaje mu się dziwnie znajomy; jego widok jest naturalny jak widok własnej dłoni.
— Nie pamiętasz? — pyta Ludovico, zniżając głos, który jakby się rozproszył wśród chmur. — Żabiogłowa kobieta. Atrament. Dziewczyna o niebieskich włosach. Wiem, że mnie trudniej zapamiętać, ale…
Oleg mruga ze zdumienia. Jego umysł usilnie stara się wziąć w garść, ogarnąć i zrozumieć to, co mu zaprezentowano.
— Przysyła mnie ta ze śladem po użądleniu. Nazywa się November i… i ma dojścia. Do wszystkiego, tak to przynajmniej wygląda… Ale mniejsza z tym. Mam ci powiedzieć, jak nas znaleźć w prawdziwym świecie, czy raczej w tym drugim świecie, bo nie wydaje mi się, żeby któryś był bardziej, a któryś mniej prawdziwy. Już tak nie myślę… Pewnie nie przepadasz za literaturą średniowieczną, co?
Oleg kręci głową.
— No tak… Jest taka księga, encyklopedia, nazywa się Etymologiae. Opisane są w niej różne nieprawdopodobne stwory, naprawdę nieprawdopodobne, takie jak gryfy i feniksy, ale też zwyczajne mrówki, żółwie czy miasta w chrześcijańskim świecie. No i mnie się wydaje, że z nimi jest podobnie, z Palimpsestem i prawdziwym światem: niemożliwa bestia siedzi tuż obok oposa. Mniej więcej.
— Po co mam was znaleźć?
Ludovico spogląda na niego spod rzęs, jakby się bał powiedzieć na głos to, co wie.
— Wygląda na to, że w taki właśnie sposób można się tu przedostać. Na stałe. Emigrować. Rozumiesz? Ludzie, z którymi tu trafiliśmy… Jeżeli znajdziemy ich na jawie, będziemy mogli przenieść się tutaj na dobre. Na zawsze.
Oleg zatacza się w tył. Jedna noga ślizga mu się w beżowej mazi, niewiarygodnie jedwabistym gęstym mule mlecznej rzeki, i Oleg z impetem siada w błocku. Nawet tego nie zauważa. W ogóle go to nie interesuje.