Sei podrapała się po policzku i zagapiła na tętniącą życiem ulicę. Rzeczywiście, ta świadomość działała na nią uspokajająco, ale zarazem sprawiała, że rozmiar, jasność i wspaniałość Kioto bledły i rozmywały się; nie rozróżniała pojedynczych twarzy na ulicy — tylko dlatego, że nie były podłużne ani czerwone.
— Kiedy miałam czternaście lat, moja matka się zabiła — powiedziała z wahaniem. — Dźgnęła się w pierś kuchennym nożem, a potem przeczołgała do pokoju wyłożonego tatami, żeby tam umrzeć. I tam ją znalazłam po powrocie ze szkoły. Masz pojęcie, jak długo umiera się od takiej rany? Godzinami. Ani wtedy, ani dzisiaj nie umiałabym tych godzin zliczyć.
— Sei…
— Nawet nie zadzwoniłam po lekarza. Chciałabym móc powiedzieć, że to ona mi zabroniła, ale to nieprawda. Po prostu patrzyła na mnie i czekała na śmierć. Nie wyjęła noża z rany, w ogóle się nie poruszyła, a kiedy już się odzywała, mówiła o tygrysach. Trzymałam ją tak przez długie godziny, czekając, aż umrze, i powtarzałam tylko: „Odejdź już, odejdź, proszę”. Którą świątynię mi polecasz, Yumiko, żeby mnie z tego rozgrzeszyła? Który bóg mi wybaczy?
— Nie wiem. Ale wiem, że nie jesteś swoją matką, cokolwiek myślisz.
— Wygaduję głupstwa i chcę porzucić swoje dziecko.
Yumiko wzięła Sei za rękę i splotła palce z jej palcami, cały czas kręcąc głową.
— Zostań, proszę. Zostań. Po prostu zostań.
Popołudniowe słońce igrało we włosach Sei, które mieniły się w nim czarno i turkusowo, jak światło na dnie jeziora. Jak światło w ukrytych miejscach.
Dwie kobiety stanęły w obszernym pawilonie z białego tłucznia, z wysokimi pomarańczowymi kolumnami; jedna miała niebieskie włosy, druga niebieską spódnicę. Trzymając się za ręce, odszukały ciężkie dzwony z brązu, wiszące w rzędzie na grubych czerwonych sznurach. Klaskały w ręce i biły w dzwony za duszę Amai Usagi. Dawały monety bogom i w zacienionych wnękach kontemplowały posągi o martwych oczach. Przywiązywały do drzew wstążeczki z życzeniami. Nie mówiły sobie nawzajem, o co proszą. Nie musiały.
Wypiły srebrne sake i zasnęły, wtulone w siebie, bez pocałunków i bez pożegnania.
Znajdujące się przy ulicy Zasadzki ZOO świeci pustkami. Zwierzęta zniknęły. Zostały klatki, w których zadomowiły się gołębie, zadowolone z obfitości spasionych, leniwych jaszczurek i much czarnych jak jeżyny. Zostały również kioski, których markizy już straciły radosny złoty kolor. Dawniej sprzedawano w nich mrożone zielone jabłka i fiolki z kryształowym miodem, ale dziś są puste. Rozsypane pestki dawno zdążyły zakiełkować i wyrosnąć tak wysoko, że kioski zmieniły się w małe zagajniki; gdyby dzieci nadal się tu zapuszczały, znalazłyby w nich jabłka — zielone, zimne i słodkie.
Nocą księżyc przemyka po ścieżkach jak gnane wiatrem wykorzenione krzewinki. Gwiazdy przysiadają na ławkach, palą fajki z kolb kukurydzy i skamieniałymi łupinkami fistaszków rzucają w duchy żyraf.
Nie został żaden gwarek, który mógłby ci opowiedzieć, co tu się stało.
Za to ja chętnie opowiem. Wydaje mi się, że się zaprzyjaźniliśmy — ty i ja. Tak to czuję. Casimira, moja ukochana, walczyła taką bronią, jaką miała pod ręką: insektami, szkodnikami, gryzoniami. Były jej armatami i kawalerią. Ach, gdzie te czasy, gdy króliki Casimiry były większe od koni! Kiedy wielkie jak słonie kruki szybowały pod niebem, rzucając gigantyczne cienie na całe dzielnice! Czy żył kiedyś generał, który mógłby się z nią równać, istota większej śmiałości i odwagi? Jak mógłbym jej nie kochać? Jak mógłbym się jej nie oddać?
Jej nieprzyjaciele nie mogli się z nią równać, zwłaszcza że szeregi jej wojska wydawały się nieskończone, jak to zwykle bywa z armią pszczół i mrówek. Doszli do wniosku — to znaczy, Ululiro doszła do wniosku — że muszą się do niej upodobnić, jeśli chcą wydrzeć miasto z jej zielonych rąk.
Dlatego odgrodzili kordonem ZOO przy Zasadzki, skonfiskowali wszystkie zwierzęta i przenieśli je do budynku, który wygląda jak pałac, lecz nim nie jest. Tam poupychali je, przerażone, w kojcach i zagrodach: koty z kotami, ryby z rybami, podobne z podobnymi. Sama Ululiro też poddała się operacji, żeby dowieść swojej lojalności. Kochałem ją wtedy, w tamtej chwili naprawdę ją kochałem, ale moje serce było już stracone. Płakała, kiedy zaczęli kroić ją i rekina. Jej krew do dziś widnieje na framudze drzwi tego pałacu, który nie jest pałacem, niemożliwa do usunięcia jak kamień.
W ten sposób wojsko wroga upodobniło się do armii Casimiry: nieprzeliczone szeregi żołnierzy, silniejsze ramiona w miejsce słabych ludzkich, mocniejsze zęby, groźniejsze łby. A ponieważ nieszczęśni wstydzili się tego, na co się zgodzili — stając się tym, kim się stali, odrzucili swoje człowieczeństwo — chirurgowie wycięli im głośnie, żeby nie mogli opowiedzieć o tym, co z nimi zrobiono ani do czego byli gotowi się posunąć w służbie wojny. Może już wtedy zdawali sobie sprawę, jak niegodną stała się ich sprawa, ale trudno mi mieć pewność: dziś o tym nie mówią.
Wiem, że płaczesz nad nimi. Ja też płaczę. Tak jak opłakuję tych odważnych, szlachetnych poddanych Casimiry, którzy w najgłębszej tajemnicy przeszli tę samą procedurę, żeby wkraść się w łaski wroga i lepiej walczyć; wszystkich tych, którzy dla jej dobra przyjęli nogi mułów, łapy niedźwiedzi i głowy żab.
Stacja Zasadzki stała się miejscem ponurym i zapuszczonym, odkąd zabrakło ZOO, które przyciągało zamożnych i roześmianych. Zgiełk niezbyt odległej Troposfery z trudem przenika w tę smętną okolicę. Peron jest pusty, a po słupach łażą pająki. November prawie, prawie rozumie ich klekotanie (ich język trochę przypomina język pszczół), ale jednak wymyka się jej sens ich prywatnych ośmiowersowych peanów na cześć Casimiry.
Stoi na peronie. Nie ma pojęcia, kiedy ma się spodziewać pociągu, ale wie, że to właśnie na ten pociąg czeka i że dziewczyna o niebieskich włosach jest niedaleko. I wierzy, wierzy głęboko, że wibrujący w niej złocisty, płynny hymn przywabi pociąg jak przynęta rybę.
Proszę, błaga w duchu. Proszę.
Jakby w odpowiedzi na jej błagania przyjeżdża pociąg. Drzwi się otwierają. Jest zaskoczona. Pociąg jest długi, srebrzysty, nowy, jasny i błyszczący jak strzała wystrzelona z księżyca.
Chcesz dosiąść Lamparta Małych Bryz? — pyta w duchu samą siebie i wskakuje do wagonu, zanim jej żołądek zdąży odpowiedzieć.
Wagon jest wyłożony jedwabiem, czerwonym jedwabiem. Kobiety w lśniących podłużnych maskach koloru krwi i grubych, wielowarstwowych kimonach stoją przy stolikach, przy których podają herbatę. Herbata jest czerwona, toną w niej bryłki czegoś czarnego. Przy stolikach siedzą zgarbieni ludzie. Kobiety w maskach sprawiają wrażenie zaborczych i zazdrosnych o swoich podopiecznych. Patrzą na nią lodowato. Niczym jej nie częstują.
Powoli idzie po gładkiej podłodze. Kiedy mija kobiety z imbrykami w rękach, wszystkie jednocześnie odwracają za nią głowy i odprowadzają ją spojrzeniem pełnym chłodnej pogardy. Pachną metalem i pestkami wiśni.
— Wynoś się — syczy jedna z nich. — Nie dostaniesz jej.
November przyspiesza kroku i biegiem wpada w łącznik między wagonami. Serce bije jej coraz szybciej.