Moi chłopcy są już blisko. Bramy ich zwęszyły. Pozwoliłem im trochę oszukać: odgarnąłem cienie jak zasłonę, żeby mogli się spotkać wcześniej niż powinni, zanim spotkają dziewczynę z brzegiem rzeki na policzku. Tak bardzo chciałem ich zobaczyć razem, jak postaci na scenie w teatrze; nie mogłem się doczekać czwartego aktu. Wybaczysz mi? Nawet ja pragnę rozgrzeszenia. Nawet ja.
Jest tu mały port, w którym cumują łódki. Wszystkie istoty niebędące rybami potrzebują łodzi. Ja również nie jestem rybą. Tuzinem oczu patrzę, jak przywiązują łódkę do pomostu i wychodzą na porośnięty wysoką trawą ląd delty. Jesteście na miejscu, chłopcy. Od tej pory wszystko będzie dobrze, obiecuję. Zaopiekuję się wami. Zawsze się przecież opiekowałem, nieprawdaż?
Ludovico pomaga Olegowi wygramolić się na plażę. Obserwują ich mężczyźni i kobiety o długich cudacznych włosach zaplecionych w warkocze, które sterczą im w górę i na boki jak druty. Mają gładkie twarze i usiane gwiazdami ubrania. Nie poruszają się, tylko patrzą. Przy plaży stoją domki z okrągłymi oknami i szerokimi trawnikami, zebrane w skupiska, jak grzyby. W ogródkach rosną truskawki i długie, grube ogórki. Miłe miejsce. Światło gwiazd migocze na kominach buchających szałwiowym dymem. Albumina z łoskotem znika w otworze ziejącym w ziemi kawałek dalej. Na skraju jej śnieżnobiałego wodospadu kręcą się trzy nieduże młyńskie koła.
Oleg podchodzi do pierwszego z brzegu mężczyzny, który jest niski, wąsaty, zaokrąglony i wygląda dość sympatycznie. Z kieszeni zwisa mu zapomniany łańcuszek od zegarka.
— Gdzie jest Ludmiła?
Wąsy życzliwego jegomościa zwisają.
— Pomyślmy… Co byś wolał? Mogę udać, że nie mam zielonego pojęcia, przywitać was w Signe-de-Renvoi, poczęstować hojną porcją botwiny i smażonych koi i nalać wam wina, po którym uwierzycie w Boga. Spędzimy miło wieczór, a potem ruszycie w dalszą drogę, dokądkolwiek prowadzi. Mogę również powiedzieć, że jest w tamtym domu i od tygodni cię opłakuje, a wtedy ty pobiegniesz tam, zanim skończę mówić, i nikt nie dostanie botwiny…
Oleg już biegnie, odprowadzany śmiechem wąsacza. Ludo próbuje mu dotrzymać kroku, ale Oleg wcale go tam nie chce — ona jest jego siostrą i drzwi małego domku zatrzaskują się (z nader satysfakcjonującym hukiem) tuż przed twarzą zaskoczonego Ludovica.
Ludmiła siedzi na obszernym zielonym fotelu i rzeczywiście płacze. W pokoju w głębi domu gotuje się woda na herbatę, a botwina skwierczy na patelni obok złocistego, mięciutkiego koi. Ludmiła podnosi na Olega spojrzenie zaczerwienionych oczu.
— Powiedz, dlaczego? — prosi cicho Oleg.
— Co dlaczego? — Ludmiła pociąga nosem i wyciera go rękawem.
— Dlaczego cię stworzyli? Dlaczego do mnie przyszłaś?
— Czego ty chcesz, Oleg? Ciągle sprawiasz kłopoty. To przez ciebie musieliśmy tu zamieszkać, przez ciebie musieliśmy wykroić sobie kawałek ziemi z rwącej rzeki i trzech źdźbeł trawy. To wyczerpujące, takie wieczne zgadywanie. Uciekłam, bo chciałeś mieć coś, za czym mógłbyś gonić Nie wróciłam, bo uznałeś, że nie zasługujesz na mój powrót. Płaczę tylko dlatego, że myślałam, że tego właśnie byś chciał. — Ludmiła uśmiecha się promiennie, na jej twarzy maluje się usłużna radość. — Mogę się również ucieszyć na twój widok, albo złajać cię i kazać ci się płaszczyć, albo wychłostać cię jak konia, żebyś miał swoją pokutę. Powiedz tylko, czego chcesz? Powiedz, proszę cię.
— Przestań, Miła!
— Przyszłam do ciebie, Oleg, ja, całe miasto w jednym ciele, przyszłam, bo byłeś taki samotny i tak bardzo za nią tęskniłeś. Chciałam, żebyś mnie pokochał, mnie — dziewczynę z Nowogrodu i miasto w jednym, połączone, nierozerwalne, owoc naszego zespolenia. Chciałam, żebyś był szczęśliwy. Z materii twojego jestestwa stworzyłam ręce, nogi, piersi i włosy. Starałam się jak mogłam.
— Dlaczego właśnie ja?
Ludmiła przekrzywia głowę jak ptak.
— A kto powiedział, że tylko ty? Jestem pecią, jednym rękopisem w wielu częściach i wielu kopiach. I jestem Palimpsestem, wieloma fragmentami połączonymi w jeden rękopis. Robię to dla każdego, kto płacze, tęskni i pragnie. Nie mogę odwrócić się plecami do pragnień. Wzywają mnie, jakby były jednorożcem, a ja dziewicą. Chociaż tyle mogę zrobić. Tak trudno się tu dostać… Pragnęłam cię. Pragnęłam twojej siostry. Dla mnie to było łatwe.
— Chciałem odzyskać moją prawdziwą siostrę, w prawdziwym świecie, taką jak zawsze, w czerwonej sukience i z mokrymi włosami.
Ludmiła wstaje i podchodzi do Olega. Ujmuje jego twarz w dłonie. Ma takie ogromne oczy, łagodne i smutne, i całuje go jak kochanka, jak dobra kobieta kokietująca zagubioną duszę.
— Oleg… — szepcze. — Mój ty biedaku. Mój nieszczęsny chłopcze. W tamtym świecie nie ma żadnej Ludmiły. Nigdy nie było. Malutka Miła zmarła przed twoim urodzeniem i nigdy nie opuściła miast umarłych. Zatrudniła się tam w pracowni kapeluszniczej, ma kotka, a ty łykasz pigułki, żeby odpędzić halucynacje, ale one nie zawsze działają, więc Ludmiła pojawia się i znika. Mieszkając w mieście zwanym Nowym Jorkiem, widziałeś i słyszałeś wiele rzeczy, które nie istnieją. To właśnie nazywają obłędem.
Oleg opiera się o nią i szlocha, bezgłośnie i bez łez. Ona pachnie zupełnie jak jego Miła, mokrym sitowiem i wysokimi chmurami, a on nie chce tego słuchać — nie chciał słuchać wtedy, na łodzi, i nie chce teraz. Wtula twarz w jej piersi, na oślep szukając pociechy. Wie, że to wszystko prawda, lecz nie potrafi przekonać swojego serca, żeby stawiło jej czoło.
— Wszystkie tu przybywamy, Oleg, my, pecie, kiedy nie jesteśmy potrzebne gdzie indziej. Sadzimy truskawki i hodujemy kozy. Pieczemy świąteczne ciasta, pobieramy się, tańczymy tańce, których nikt inny nie zna. Jesteśmy peciami; razem tworzymy długą księgę cudowności. Ale ja chcę być Ludmiłą. Wszystkie chcemy być tym, do czego zostałyśmy stworzone. Taką mamy naturę. Puszczono nas w ruch, nie możemy się zatrzymać i chcemy odegrać wyznaczoną nam rolę. Chcemy kochać zapłakanych nieszczęśników, którzy przypadkiem napatoczą się na nas, na to miasto, na ciało Palimpsestu, które składa się z ulic, alej, urwisk, rzeki i bardzo głębokiej dziury w ziemi. W moich ramionach mówisz miastu tyle rzeczy, zwierzasz się z tylu tajemnic, a ono przygarnia je jak wtulonych w nie kochanków. Nie mogę odwdzięczyć ci się inaczej niż dzieląc się swoimi sekretami.
— Przepraszam, że cię skrzywdziłem.
— Nie skrzywdziłeś mnie. Chyba, że tego właśnie chcesz. Wystarczy jedno twoje słowo, żeby na moim brzuchu rozkwitły sińce, a z policzków pociekła krew. Albo, jeśli wolisz, będę cię całować i opowiadać o księciu topielców, szykownym jegomościu w niebieskich butach; będziemy razem jeść ryby i sadzić rabarbar w blasku księżyca.
Oleg całuje jej mostek, szyję, policzki, powieki. Chciałby wybrać coś jaśniejszego, bardziej błyszczącego, coś, czemu lekarze by przyklasnęli, co nazwaliby „postępem”. Ona jednak jest tak blisko, pachnie jak rzeka, a on nie jest lekarzem.
— Bądź nią, bądź moją Miłą. Zapomnij. Zapomnij, że kiedykolwiek byłaś pecią, zapomnij o wszystkim, co jest w tobie Palimpsestem, i bądź moją siostrą, dziewczynką z Nowogrodu, martwą dziewczynką, która mnie kocha. I ja też niech zapomnę. Kiedy znów się spotkamy, nie chcę pamiętać, że nie jesteś prawdziwa. Chcę zapomnieć, co mi powiedziałaś — że ona nigdy nie istniała. Pozwól mi już zawsze wierzyć, że jesteś moja i nigdy mnie nie opuszczałaś. Niech zapomnę wszystko inne. Nie może być prawdziwej miłości między dwojgiem obcych. Bądź Ludmiłą.