Pecia zamyka oczy, łzy drżą na jej rzęsach. Kiedy się uśmiecha, cały pokój drży, tak smutny jest ten uśmiech. Oleg całuje ją w usta, a ona odwzajemnia pocałunek, zachłannie, tak jak umarli są zachłanni na ciepło, krew i żywych, oddychających kochanków. Kładzie mu dłoń na krzyżu, przyciska go do siebie i pociąga na zielony fotel. Na jej języku Oleg czuje smak Wołchowa, toczącego między nimi swe mętne, słodkie i głębokie wody.
Trzy
Dom bez słów
Przez pół dnia Oleg pomagał November podjąć decyzję, czy walizka na pewno będzie niezbędna. W końcu uznali, że przezorny zawsze ubezpieczony, i każde spakowało ubranie na zmianę i szczoteczkę do zębów. Była inna niż się spodziewał, nie przypominała tamtej istoty z Palimpsestu, kipiącej złotą elektrycznością, którą czuł tuż poza granicami swojego ciała. Wyglądała fatalnie, zresztą on pewnie też; wszyscy troje drogo zapłacili za przedostanie się na drugi brzeg płynącej przed nimi rzeki, po dwie monety — być może po to, żeby ta czwarta, ta Japonka, której jeszcze nie poznali, mogła przepłynąć za darmo, bezboleśnie, nie oglądając przewoźnika.
Ludo dał mu prezent: kluczyk, który niczego nie otwierał, ale był prześliczny, maleńki, wycyzelowany, srebrny i stary. Oleg nosił go teraz na szyi i czuł, że kluczyk do niego pasuje, że powinien jakoś dać się wsunąć pomiędzy jego kości i go otworzyć.
We Włoszech nie spotkał Ludmiły. Za dużo wody dzieli Włochy od Stanów, tłumaczył sobie. Na pewno się bała. Łatwiej mu było wyobrazić sobie, że Ludmiła opiekuje się jego domem w Nowym Jorku, niż choć przez chwilę przyznać, że kobieta, która była i zarazem nie była Ludmiłą, mogła mieć rację. Jeszcze trochę i nie będzie to miało żadnego znaczenia, pomyślał.
Żarłocznie pochłaniał jedzenie: jajka, chleb, pomidory, dziesięć odmian sera, bekon, pieczone kurczaki. Nie umiał się porozumieć z gospodynią — surową kobietą z twarzą jak maska. Miała na imię Nerezza i była wtedy tam, przy śluzie. Patrzyła bez słowa, jak tamci przyłożyli mu nóż do gardła. Doskonale znała angielski, ale nie chciała z nim rozmawiać, a kiedy na nią spoglądał, wzruszała ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Zrobiłam to, co zrobiłam. Mieszkaj u mnie, jedz moje pokarmy; nie skrzywdzisz mnie bardziej niż już zostałam skrzywdzona”.
Ich dni składały się na razie głównie ze skradzionych pocałunków, śmiechu i długich okresów wzajemnego oplatania się ciałami. November rzadko z nim rozmawiała, ponieważ nie mogła rozmawiać z Ludo i bariera komunikacyjna w sposób całkiem naturalny się rozszerzyła, a z czasem przestała właściwie być barierą i stała się domem bez słów, w którym wszyscy troje znaleźli schronienie. Kiedy było po wszystkim, Oleg zawsze przynosił November herbatę. Chciał to robić, potrzebował tego, musiał jej służyć, być jej pecią, przekonać ją, że to, co dla nich zrobiła — sprowadziła ich tutaj, tracąc przy tym tak wiele — opłaciło się.
Ludo zabierał go na spacery po ruinach i chociaż nie mógł mówić, ich pocałunki były swobodne i szczere wśród cyprysów, dębów i winorośli, a światło… Światło w tych miejscach było nieprawdopodobnym światłem poddasza niebios. Ach, jakie lampy im przyświecały, jakie lampy i jaki śmiech.
Z rynku Signe-de-Renvoi rozciąga się widok na wodospad, którym Albumina nurkuje w głąb ziemi. Okalają go figowce i drzewka granatów, dzięki czemu powietrze zawsze jest tu rześkie i słodkie. Na rynku odbywają się tańce; gdy spódnice wirują pod wysoko, wysoko zawieszonym księżycem, nie ma widoku, który mógłby się równać z migającą pod nimi niebieską koronką. Piękna, łagodna kobieta w stosownym wieku pilnuje, żeby w kieliszkach nie brakowało szampana warzonego z gruszek i przemrożonych winogron. Ma tak długie włosy, że dwa razy oplata ciało warkoczami, które wystarczają jej za cały przyodziewek. Ma również zaprzyjaźnionego zwierzaka — starego, dostojnego tygrysa, który dawno już stracił pazury i zęby. Jest reliktem dawnych, prawdziwych tygrysów, pamiątką minionej ery, w której wielkie koty znały się na arytmetyce, układały heksametry daktyliczne i z dworu snów władały dżunglą.
Kobieta nie pamięta swojego imienia. Sprowadziłem ją tutaj dawno temu, a kiedy umarła, sporządziłem jej kopię, po niej drugą i trzecią. Za życia nie umiała mówić, nie uznałem więc za stosowne obdarzać mową jej kopii, dlatego porozumiewamy się wyłącznie niemym językiem kochanków. Czasem myślę sobie, że to w jej imieniu i na jej cześć wojna odebrała mowę co drugiemu z moich poddanych — lecz to na pewno tylko moje wyobrażenia.
A tygrys nadal żyje. Nie umiem tego wyjaśnić, ale czuję się z nim blisko związany, jak ze starym druhem. Obaj jesteśmy długowieczni, my, stare koty. My z dworu snów.
Nie wiem, dlaczego to wszystko zrobiłem. Nie zawsze wiem, dlaczego zachowuję się tak, a nie inaczej. Ktoś to w ogóle wie?
Nie umiem się z nią rozstać.
Jest tu dzisiaj, tańczy nago; rozwiązała warkocze, które wirują wokół niej jak czarne węże. Oglądam ją z ciała sympatycznego mężczyzny z łańcuszkiem od zegarka kieszonkowego, widzę ją jego ojcowskimi oczyma, przez pryzmat jego wieku i mądrości. Tańczę z nią za pośrednictwem jego stóp i szepczę do jej perfekcyjnego ucha imię, które ja znam, a które ona zgubiła jak kolczyk:
„Chanthou, Chanthou najdroższa. Moja żono”.
Ludovico ogląda wioskowe tańce. Chciałby się przyłączyć, ale wydaje mu się, że byłoby to nie w porządku. Stoi przy pomoście i czeka na Olega z sobie tylko właściwą cierpliwością.
Czyli niezbyt wielką, upomina się w duchu. Ale dla Olega się postaram.
— A dla mnie nie? — słyszy głos ponad trawami.
Spodziewał się go, był przygotowany na jego dźwięk, wyobraził sobie jego ciężar na rzece i doszedł do wniosku, że go wytrzyma.
Obok niego stoi Lucia w żółtej sukience, sukience z epoki Ostii i kanapy w kolorze orzechów hikorowych. Jej skóra ma płowy jak u lwa odcień, jej włosy tworzą burzę rozpuszczonych ciemnych loków. Ludo się nie odzywa. Nie może. Kikut języka wciąż go boli.
Nie jesteś Lucią, myśli. Nie drocz się ze mną, proszę. Nie jesteś nią.
— Oczywiście, że nie — odpowiada Lucia, zupełnie jakby przemówił na głos. — Ona by tu nie przyszła. Woli bardziej… modne okolice.
Podchodzi i przytula się do niego z naturalnym wdziękiem dawno poślubionej kobiety i nawet jeśli nie jest prawdziwa, to ich pocałunek — długi i głęboki — już taki jest. Ludo czerpie z niego ogromną przyjemność.
— Nie jestem Kalipso, jeśli o tym myślisz — mówi ona.
Ludo śmieje się, chociaż wcale nie jest mu do śmiechu; głos mu się łamie, dźwięczy jak rozbity talerz. Nawet teraz Lucia jest kopią doskonałą, kiedy podsuwa mu to klasyczne odniesienie jak prezent, jak usprawiedliwienie.
— Nie zamierzam oferować ci nieśmiertelności i miłości aż do burzliwego zgonu biegunów magnetycznych w zamian za twoje człowieczeństwo. Taki wybór nie istnieje. Jestem uczciwym miastem, z tymsię chyba musiszzgodzić.