Выбрать главу

Jarosław Grzędowicz

Pan Lodowego Ogrodu. Tom 3

Ilustracje Daniel Grzeszkiewicz

Lublin 2009

Cóż to za ludzie jadą na koniach llawila? Na fali wysokiej i w ryku bałwanów? Rot leje się z źrebców-żeglarzy, wodne ogiery czoło muszę wichrom stawiać (…)
Sygurd z towarzyszami jest tu, na morskim drewnie. Z wiatrem pędzimy w samą śmierć. Spiętrzone fale, nad stewy wyższe, rąbią w nas z góry. Statek tonie; ktoś ty, co pytasz? (Reginsmal – Pieśń o Reginie)

Rozdział 1. Gorący lód

Dryfuję na krze.

Na kołyszącej się śliskiej krze ciepłego lodu, obrośniętej dziwacznymi kształtami, które kiedyś stanowiły wręgi i burty dumnego lodowego drakkara. Sterczą wokół mojego dygocącego, zlanego lodowatą słoną wodą ciała jak zakrzywione ostrza szabel, jak fragmenty szklanego szkieletu, całego w owalnych otworach, koronkowych ornamentach, które powiększają się, w miarę jak okręt topnieje. Topnieje w morzu. Kilkaset kilometrów od najbliższego lądu, wśród ryczących wściekle czarnych fal zimowego sztormu, istnych wałów wody sięgających kilkunastu metrów, zwieńczonych dymiącymi białymi czapami piany. Jestem sam.

Sam nad zieloną, huczącą otchłanią, sam pośrodku lodowatego, kipiącego sztormem morza. Sam wśród słonego wichru smagającego sztywne, pokryte skorupą soli ubranie. Wokół mnie sterczą filigranowe przejrzyste kły z czegoś, co nie do końca jest lodem, a jednak się topi. Rozpuszcza się w morzu jak kostka wrzucona do ciepławej whisky. Bardzo daleko od lądu. Rozwiązanie szybkie, eleganckie i sprytne. Najprostsze z możliwych. Bez wrzasków, piorunów i zaklęć. Wymyślone przez kogoś mądrzejszego od van Dykena. Jeszcze moment i kra zmieni się w stertę bezkształtnych okruchów, a moje dygocące przemarznięte ciało ześlizgnie się w lodowatą wodę, stanie się drobiną unoszącą się przez chwilę wśród ryczących wodnych gór. Dwie minuty do hipotermii, a później ostatnia podróż w dół, w przeraźliwie zimną słoną ciemność głębi, jaką odbyli już wszyscy inni, którzy mi zaufali. Konwulsyjne próby oddychania wodą w mroku, rozpaczliwe dławienie się ciężką, lodowatą solanką. Jeszcze tylko ja. Jestem sam.

I dryfuję na krze.

A potem otwieram oczy.

Ze spazmatycznym oddechem, rozpaczliwie krztusząc się powietrzem, łykając je wielkimi haustami, jakby było ciężką, lodowatą solanką, siadając gwałtownie wśród szorstkich, grubych futer.

Ten koszmar nie daje mi spokoju, odkąd wszedłem na pokład lodowego drakkara. Odkąd pozwoliłem wejść innym. Jak kretyn. Jak ostatni głupiec pozwoliłem im zrobić, co chcą. A teraz płyniemy powoli fiordem Dragoriny, pchani nieokreśloną siłą, woda rozstępuje się przed dziobem i bulgoce za rufą. Drakkar nie ma żagli, nie ma żadnego widocznego napędu, po prostu sunie przed siebie tam, gdzie chce.

Przypłynął po mnie. Dwóch ludzi, którzy nie byli mną i podeszli do burt, po prostu padło zamrożonych.

A kiedy wyruszaliśmy i wkroczyłem na pokład za pozostałymi, lodowy trap po prostu stopniał. Zaczął się robić cienki i przezroczysty, pokrył się owalnymi otworami, rozpadł wśród strug wody ciurkających do jeziora. Jak w moim koszmarze. A okręt ruszył.

I teraz nie ma już odwrotu. Nie wiem, czy mogę zejść z pokładu, kiedy przebywa na nim ktokolwiek inny. Czy okręt zamrozi ich wtedy? Zmieni każdego w zliofilizowaną, lodowatą skorupę? Czy po prostu utopi nas na pełnym morzu, jak w moim krótkim, nerwowym śnie?

Trap stopniał nieoczekiwanie, jakby tylko czekał, aż wejdę w ciemność ładowni. Nie było czasu, żeby się zastanowić, żeby wyholować którąś z rybackich łodzi Ludzi Ognia i spróbować ją przycumować za rufą, nie było czasu na nic. Zabrał nas jak pociąg. Te bagaże, które moi ludzie zamierzali załadować w kolejnej turze, po prostu zostały na brzegu, wśród biegających ludzi.

I teraz płyniemy. Okręt głupców. Lodowy okręt głupców.

Zasnąłem w ładowni. Wśród szklistych ścian, wręg i lśniących lodowych burt, które nie są całkowicie przejrzyste, ale przepuszczają trochę światła, jak bardzo gruby błękitny kryształ. Chciałem zaszyć się gdzieś na chwilę i pomyśleć. Wydusić z siebie jakieś rozwiązanie, a zamiast tego przysnąłem w jednej z tych irytujących regenerujących drzemek, podobnych do letargu.

To cena za sterowany berserkerski szał, w jaki kazałem się wprowadzić Cyfral ledwo dwa dni temu. Za dodatkowy napęd w czasie walki, za cały stres i przerażenie zmiecione pod dywan, upchnięte po kątach na później, żeby nie przeszkadzały przy pracy. A teraz trzeba płacić. Stąd te dreszcze, napady letargu, ból w mięśniach wypełnionych kwasem mlekowym, krwotoki z nosa. Nie ma nic za darmo.

Muszę sprawdzić, czy mogę jakoś wpływać na kurs okrętu. Czy przynajmniej do jakiegoś stopnia jestem w stanie nim sterować.

Nie płyniemy szybko, może dałoby się w jakiś sposób przekazać wiadomość Atleifowi. Niech kilku ludzi dogoni nas niewielką łodzią, a potem wróci lądem.

Wstaję ze sterty zwiniętych futer i ruszam w głąb ładowni, sunąc palcami po szklistych ścianach. Nie są zimne. W dotyku przypominają jakieś tworzywo. Twarde, a jednak na powierzchni leciutko elastyczne. Przykładam dłoń do wklęsłej ściany i czekam. Lód pod skórą nie zmienia temperatury, moja dłoń nie robi się wilgotna.

Burta nie topnieje pod wpływem ciepła mojej dłoni.

Gładka powierzchnia prześwituje lekko, za nią majaczą niewyraźnie elementy konstrukcji. Opieram czoło o ścianę i widzę wewnątrz łuk wręgi. Solidny, o lanych, obłych kształtach, jakby lekko biologiczny, ale konstrukcyjnie wręga jest bez zarzutu. W przekroju przypomina dwuteownik, wewnętrzna powierzchnia jest ażurowa, pokryta precyzyjnymi otworami, jak w samolocie. Tam, gdzie trzeba, szklisty materiał obrasta dodatkowymi wzmocnieniami, wtapiającymi się w sąsiednie elementy.

Powierzchnia, po jakiej stąpam, pokryta jest skomplikowanym wypukłym wzorem, który powtarza się na stopniach zejściówki i każdej płaskiej powierzchni, na której można stać. To wzór przeciwpoślizgowy, pozwalający chodzić pewnie nawet w mokrym obuwiu bez względu na przechyły.

Macam przez chwilę płyty podłogi i dostrzegam zarys paneli. Dużych, jakieś dwa na trzy metry. Odsuwam rzucone niedbale toboły, aż odsłonię całą płytę, i znajduję z każdego brzegu po dwa otwory, w które można włożyć palce. Panel jest ciężki. Ciężki jak tafla lodu, ale unoszę go z jednej strony i zaglądam pod pokład. Widzę wręgi schodzące się na dole, w zielonkawym półmroku, solidny kil ciągnący się w kierunku dziobu, podobny do spłaszczonego kręgosłupa, i grubą taflę burty, za którą przelewa się wodna głębia. Niewyraźnie majaczą skały na dnie fiordu i ciemne kształty, może zatopionych drzew. Wzdłuż kilu widzę jeszcze jakieś kanały, którymi płynie gęsta jak ropa ciecz, błękitna lub fluorescencyjnie zielona, podobne kanały, grubsze i cieńsze, dostrzegam wewnątrz burt, we wręgach i całym ożebrowaniu.

Układam z powrotem pokryty oplotowymi wzorami greting i idę dalej wzdłuż ładowni.

Wolna przestrzeń zwęża się, wzdłuż burt wznoszą się obłe, jajowate kształty, podobne do szklistych osich gniazd, albo leżące płasko jak sarkofagi. Te wrzecionowate tkwią głęboko zatknięte ostrym końcem w gniazdach umieszczonych w płycie pokładu, jak starogreckie pitosy, tylko nie są zrobione z wypalanej czerwonej gliny, ale z tego samego szklistego pseudolodu jak wszystko tutaj i mają po półtora metra wysokości. Na bokach mają wgłębienia przekreślone walcami uchwytów. Chyba.