Ona zaś spostrzegłszy natychmiast, że jadą znów w szczuplejszej liczbie, niźli przyjechali do Jampola, zwróciła się do młodego Tatara i rzekła:
— Widzę, żeś waćpan i w Jampolu część swoich ludzi ostawił.
— Pięćdziesiąt koni, tak samo jak i w Mohilowie — odrzekł Azja.
— Na cóż to?
On uśmiechnął się osobliwie; wargi jego podniosły się tak jak u złego psa, który pokazuje zęby — i po chwili dopiero odpowiedział:
— Bo chcę te komendy mieć w mojej mocy i drogę powrotną waszej miłości zabezpieczyć.
— Jeśli wojska wrócą ze stepów, to i tak tam siła będzie.
— Wojska tak prędko nie wrócą.
— Skąd waćpan wiesz?
— Bo się pierwej muszą dobrze upewnić, co się u Dorosza dzieje, a to im ze trzy albo cztery niedziele zabierze.
— Jeśli tak, toś dobrze waćpan uczynił, ludzi owych zostawiając.
Jechali czas jakiś w milczeniu. Azja spoglądał co chwila na różową twarz Basi, na wpół zakrytą przez podniesiony kołnierz delijki i kołpaczek, a za każdym spojrzeniem przymykał oczy, jakby chciał lepiej sobie wrazić w pamięć wdzięczny jej wizerunek.
— Waćpan powinieneś się rozmówić z Ewką — rzekła wszczynając na nowo rozmowę Basia. — Waćpan zgoła za mało z nią rozmawiasz, aż jej dziwno to bywa. Niedługo przed obliczem pana Nowowiejskiego staniecie… Mnie samą niepokój chwyta… Powinniście się naradzić, jak sobie począć?
— Ja najpierw z waszą miłością chciałbym się rozmówić — odrzekł dziwnym głosem Azja.
— To czemuż waść nie zaczynasz?
— Bo czekam na posłańca z Raszkowa… Myślałem, że go już w Jampolu znajdę. Co chwila go wyglądam.
— A co się ma posłaniec do rozmowy?
— Myślę, że owo on jedzie! — odrzekł unikając odpowiedzi młody Tatar.
I skoczył naprzód, lecz po chwili wrócił.
— Nie! To nie on! — rzekł.
W całej jego postaci, w mowie, w spojrzeniu, w głosie było coś tak niespokojnego i gorączkowego, że ów niepokój udzielił się i Basi. Najmniejsze jednak podejrzenie nie postało dotąd w jej głowie. Niepokój Azji dał się doskonale wytłumaczyć bliskością Raszkowa i groźnego ojca Ewki, jednakże Basi było czegoś tak ciężko, jakby o jej własne losy chodziło.
Zbliżywszy się do sani przez kilka godzin jechała w pobliżu Ewki rozmawiając z nią o Raszkowie, o starym i młodym panu Nowowiejskim, o Zosi Boskiej, wreszcie o okolicy, która stawała się coraz dzikszą i straszniejszą pustynią. Była ona po prawdzie pustynią zaraz za Chreptiowem, ale tam przynajmniej od czasu do czasu podnosił się na widnokręgu słup dymu oznajmujący jakiś chutor, jakąś osadę ludzką. Tu nie było nigdzie śladów człowieka i gdyby Baśka nie wiedziała, że jedzie do Raszkowa, gdzie żyją ludzie i stoi załoga polska, mogłaby mniemać, że wiodą ją gdzieś w nieznane pustynie, do cudzych ziem, na kraniec świata.
Rozglądając się po okolicy wstrzymywała mimowolnie konia i wkrótce została w tyle za saniami i oddziałem. Azja przyłączył się do niej po chwili, a że okolicę znał dobrze, więc jął jej wskazywać rozmaite miejsca, wymieniając ich nazwy.
Nie trwało to jednak długo, bo ziemia poczęła dymić. Zima nie miała widocznie w tej południowej stronie tej samej, co w lesistym Chreptiowie, mocy.
Leżało wprawdzie nieco śniegu w wądołach, rozpadlinach, na krawędziach skał, a także i na obróconych ku północy upłazach wzgórz, ale w ogóle ziemia nie była nim pokryta i czerniała chaszczami lub połyskiwała wilgotną, zwiędłą trawą.
Z tych to traw podnosił się teraz lekki, białawy opar i rozciągał się tuż przy ziemi, czyniąc w dalekościach podobieństwo wielkich wód wypełniających doliny i szeroko rozlanych po równinach; następnie opar ów podnosił się coraz wyżej ku górze, zakrywając blask słoneczny i zmieniając pogodny dzień na mglisty i posępny.
— Jutro deszcz będzie — rzekł Azja.
— Byle nie dziś. Jak daleko jeszcze do Raszkowa?
Tuhaj-bejowicz popatrzył na najbliższą, zaledwie widną już wśród mgły okolicę i odrzekł:
— Stąd już bliżej do Raszkowa niż z powrotem do Jampola.
I odetchnął głęboko, jak gdyby wielki ciężar spadł mu z piersi.
W tej chwili tętent konia rozległ się od strony oddziału i jakiś jeździec zamajaczył w tumanie
— Halim! Poznaję go! — zawołał Azja.
Rzeczywiście był to Halim, który dopadłszy Azji i Basi zeskoczył z bachmata i począł bić czołem w strzemię młodego Tatara.
— Z Raszkowa? — spytał Azja.
— Z Raszkowa, panie mój! — odpowiedział Halim.
— Co tam słychać?
Stary podniósł szpetną, wychudzoną od niesłychanych trudów głowę ku Basi, jakby chciał spytać, czy może przy niej mówić, lecz Tuhaj-bejowicz rzeki zaraz:
— Mów śmiele! Wojska wyszły?
— Tak jest, panie. Garść została.
— Kto powiódł?
— Pan Nowowiejski.
— Piotrowicze zaś wyjechali do Krymu?
— Już dawno. Ostały tylko dwie niewiasty i stary pan Nowowiejski z nimi.
— Gdzie Kryczyński?
— Na drugiej stronie rzeki. Czeka!
— Kto z nim jest?
— Jest Adurowicz ze swoim ściahem. Obaj ci głową do strzemienia biją, synu Tuhaj-bejowy, i pod rękę twoją się oddają — oni — i wszyscy, którzy jeszcze nie nadążyli.
— Dobrze! — rzekł z ogniem w oczach Azja. — Leć do Kryczyńskiego natychmiast i każ im, by zajmowali Raszków.
— Wola twoja, panie!
Po chwili Halim skoczył na konia i zniknął jak widmo w tumanie…
Straszny i złowrogi blask bił od twarzy Azji. Chwila stanowcza, chwila oczekiwana, chwila największego dla niego szczęścia — nadeszła… Serce biło mu jednak tak, że tchu mu brakło… Czas jakiś jechał w milczeniu koło Basi i dopiero gdy poczuł, że głos go nie zawiedzie, zwrócił ku niej oczy niezgłębione a świetliste i rzekł:
— Teraz mi rozmówić się szczerze z waszą miłością…
— Słucham — odrzekła Basia patrząc na niego pilnie, jak gdyby chciała czytać w jego zmienionej twarzy.
Rozdział XXXVIII
Azja przysunął swego konia do dzianeta Basi tak blisko, że niemal strzemieniem dotknął jej strzemienia, i jeszcze kilkanaście kroków jechał w milczeniu. Przez ten czas starał się uspokoić do reszty i dziwił się, dlaczego ten spokój z takim wysiłkiem mu przychodzi, skoro Basię miał w ręku, skoro nie było już żadnej siły ludzkiej, która zdołałaby była mu ją odjąć. Ale on sam nie wiedział, że w duszy jego, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu i mimo przeciwnej oczywistości, tliła jakaś skra nadziei, że pożądana niewiasta odpowie mu wzajemnością. Jeśli zaś ta nadzieja była słaba, to natomiast pragnienie, aby to się stało, było tak silne, że potrząsało nim jak febra. Nie otworzy ta pożądana rąk, nie rzuci mu się w ramiona, nie powie tych słów, o których śnił po nocach całych: „Azja, jam twoja!” — nie zawiśnie ustami na jego ustach — o tym wiedział… Ale jak przyjmie jego słowa? Co powie? Czy straci czucie wszelkie, jak gołąb w pazurach drapieżnika, i pozwoli mu się tak chwycić, jak właśnie gołąb bezradny oddaje się jastrzębiowi? Czy będzie żebrać o miłosierdzie łzami, czy krzykiem przestrachu napełni tę pustynię? Czy stanie się od tego wszystkiego coś więcej, czy coś mniej?… Takie pytania wichrzyły się w głowie Tatara. A przecie przyszedł czas, w którym trzeba odrzucić udawanie, pozory i pokazać jej prawdziwą, straszną twarz… Ot, strach! Ot, niepokój! Ot, chwila jeszcze — i spełni się wszystko!