Krasnolud, nadal nie mogąc złapać tchu, wskazał ręką w stronę śródmieścia. Oczy miał dzikie.
— Weź głęboki wdech — poradził Zoltan Chivay. - I gadaj, w czym rzecz.
Potem mówiono, że tragiczne wypadki w Rivii były wydarzeniem absolutnie przypadkowym, że była to reakcja spontaniczna, nagła i niemożliwa do przewidzenia eksplozja słusznego gniewu, zrodzona przez wzajemną wrogość i niechęć ludzi, krasnoludów i elfów. Mówiono, że to nie ludzie, lecz krasnoludy zaatakowały pierwsze, że z ich strony wyszła agresja. Że krasnoludzki przekupień obraził młodą szlachciankę Nadię Esposito, sierotę wojenną, że użył wobec niej przemocy. Gdy zaś w obronie szlachcianki stanęli jej przyjaciele, krasnolud skrzyknął swych rodaków. Doszło do bitki, a potem walki, która w mgnieniu oka objęła cały bazar. Walka przerodziła się w rzeź, w zmasowany atak ludności na zajmowaną przez nieludzi część podgrodzia i dzielnicę Wiązowo. W ciągu niecałej godziny, od incydentu na bazarze do interwencji magów, zabite zostały sto osiemdziesiąt cztery osoby, a blisko połowę ofiar stanowiły kobiety i dzieci.
Taką też wersję wypadków podaje w swej pracy profesor Emmerich Gottschalk z Oxenfurtu.
Ale byli tacy, którzy mówili co innego. Gdzie tu spontaniczność, gdzie tu raptowna i nieprzewidywalna eksplozja, pytali, jeżeli w ciągu kilku minut od zajść na bazarze zjawiły się na ulicach wozy, z których ludziom zaczęto rozdawać broń? Gdzie tu nagły a słuszny gniew, jeżeli prowodyrami motłochu, tymi najbardziej widocznymi i aktywnymi w czasie masakry, byli ludzie, których nikt nie znał, a którzy przybyli do Rivii na kilka dni przed zajściami, nie wiedzieć skąd? I zniknęli potem nie wiadomo gdzie? Dlaczego wojsko interweniowało tak późno? I z początku tak opieszale?
Jeszcze inni naukowcy doszukiwali się rivskich zajściach nilfgaardzkich prowokacji, a byli i tacy, którzy twierdzili, że wszystko to uknuły same krasnoludy do spółki z elfami. Że same się pozabijały, by oczernić ludzi.
Wśród poważnych naukowych głosów zupełnie zagubiła się nader śmiała teoria pewnego młodego i ekscentrycznego magistra, który — dopóki go nie uciszono — twierdził, że w Rivii do głosu doszły nie żadne spiski i tajemne sprzysiężenia, lecz zwyczajne i jakże powszechne cechy miejscowej ludności: ciemnota, ksenofobia, brutalne chamstwo i dogłębnie zbydlęcenie.
A potem sprawa znudziła się wszystkim i przestano o niej mówić w ogóle.
— Do piwnicy! — powtórzył wiedźmin, a niepokojem nasłuchując zbliżającego się szybko ryku i wrzasku tłuszczy. - Krasnoludy do piwnicy! Bez głupiej bohaterszczyzny!
— Wiedźminie — stęknął Zoltan, ściskając stylisko topora. - Ja nie mogę… Tam giną moi bracia…
— Do piwnicy. Pomyśl o Eudorze Brekekeks. Chcesz by owdowiała przed ślubem?
Argument podziałał. Krasnoludy zeszły do loszku. Geralt i Jaskier zakryli wejście słomianą rogóżką. Wirsing, zwykle blady, teraz był biały. Jak twaróg.
— Widziałem pogrom w Mariborze — wydukał, patrząc na wejście do piwnicy. - Jeśli ich tam znajdą…
— Idź do kuchni.
Jaskier też był blady. Geralt niespecjalnie mu się dziwił. W bezforemnym i jednostajnym do niedawna ryku, jaki ich dolatywał, zabrzmiały indywidualne nuty. Takie, na dźwięk których włosy podnosiły się na głowie.
— Geralt — wyjęczał poeta. - Ja jestem trochę podobny do elfa…
— Nie bądź głupi.
Nad dachami wykwitły kłęby dymu. A z uliczki wypadli zbiegowie. Krasnoludy. Płci obojga.
Dwóch bez zastanowienia skoczyło do jeziora i zaczęło płynąć, ostro kotłując wodę, na wprost, na ploso. Reszta się rozbiegła. Część skręciła w stronę oberży.
Z uliczki wypadła tłuszcza. Była szybsza od krasnoludów. W tym wyścigu żądza mordu wygrywała.
Wrzask mordowanych zaświdrował w uszach, zadzwonił kolorowanymi szybkami w oknach zajazdu. Geralt poczuł, jak zaczynają drżeć mu ręce.
Jednego krasnoluda dosłownie rozszarpano, rozerwano na sztuki. Drugiego, przewróconego na ziemię, w kilka chwil zmieniono w krwawą bezkształtną masę. Kobietę zadźgano widłami i spisami, dziecko, którego broniła do końca, zwyczajnie rozdeptano, zmiażdżono uderzeniami obcasów.
Troje — krasnolud i dwie kobiety — uciekło wprost ku oberży. Za nimi gnał ryczący tłum.
Geralt wziął głęboki wdech. Wstał. Czując na sobie przerażone oczy Jaskra i Wirsinga, zdjął z półki nad kominem sihill, miecz kuty w Mahakamie, w kuźni samego Rhundurina.
— Geralt.. - zajęczał rozdzierająco poeta.
— Dobra — powiedział wiedźmin, idąc ku wyjściu. - Ale to już ostatni raz! Niech mnie szlag, to już naprawdę ostatni raz!
Wyszedł na ganek, a z ganku już skoczył, szybkim cięciem rozpłatał draba w murarskim kitlu, zamierzającego się na kobietę kielnią. Następnemu odrąbał rękę wczepioną we włosy drugiej niewiasty. Kopiących przewróconego krasnoluda zasiekł dwoma szybkimi, skośnymi cięciami.
I poszedł w tłum. Szybko, zwijając się w półobrotach. Ciął celowo szeroko, pozornie bezładnie — wiedząc, że takie cięcia są bardziej krwawe i bardziej spektakularne. Nie chciał ich zabijać. Chciał ich tylko porządnie pokaleczyć.
— Elf! Elf! — rozdarł się dziko ktoś z tłuszczy. - Zabić elfa!
Przesada, pomyślał, Jaskier może, ale ja elfa nie przypominam z żadnej strony.
Wypatrzył tego, który krzyczał, żołnierza chyba, bo w brygantynie i wysokich butach. Wkręcił się w tłum jak węgorz. Żołnierz zastawił się trzymanym oburącz oszczepem. Geralt ciął wzdłuż drzewca, odrąbując mu palce. Zawirował, kolejnym szerokim cięciem wywołując wrzaski bólu i fontanny krwi.
— Pomiłuj! — rozczochrany młodzik o oszalałych oczach padł przed nim na kolana. - Oszczędź!
Geralt oszczędził, wstrzymał rękę i miecz, przeznaczony do ciosu impet wykorzystując na obrót. Kątem oka zobaczył, jak rozczochrany się zrywa, zobaczył, co trzyma w rękach. Złamał obrót, by wywinąć się w odwrotny unik. Ale ugrzązł w tłumie. Na ułamek sekundy ugrzązł w tłumie.
Mógł tylko spojrzeć na lecące ku niemu trójzębne ostrze wideł.
Ogień w palenisku ogromnego komina wygasł, w halli zrobiło się ciemno. Wiejący od gór wicher świszczał w szczelinach murów, wył, wdzierając się przez nieszczelne okiennice Kaer Morhen, Wiedźmińskiego Siedliszcza.
— Psiakrew! — Eskel nie wytrzymał, wstał, otworzył kredens. — «Mewa» czy wódka?
— Wódka — powiedzieli jednym głosem Coën i Geralt.
— No pewnie — odezwał się skryty w cieniu Vesemir. - No pewnie, jasne! Utopcie waszą głupotę w gorzale. Głupcy cholerni!
— To był wypadek… — bąknął Lambert. - Radziła już sobie na grzebieniu…
— Zamknij jadaczkę, durniu! Nie chcę słyszeć twego głosu! Powiadam ci, jeśli dziewczynie coś się stało…
— Ma się już dobrze — przerwał miękko Coën. - Śpi spokojnie. Głęboko i zdrowo. Obudzi się trochę obolała, i to wszystko. O transie, o tym, co się stało, nie będzie w ogóle pamiętała.
— Byleście wy pamiętali — sapnął Vesemir. - Kapuściane łby! Nalej i mnie, Eskel.
Milczeli długo, zasłuchani w wycie wichury.
— Trzeba kogoś wezwać — powiedział wreszcie Eskel. - Trzeba tu ściągnąć jakąś magiczkę. To, co dzieje się z tą dziewczyną, nie jest normalne.
— To już trzeci trans.
— Ale po raz pierwszy mówiła artykułowanie…
— Powtórzcie mi jeszcze raz, co mówiła — rozkazał Vesemir, jednym zamachem wychylając pucharek. - Słowo w słowo.
— Nie da się słowo w słowo — powiedział Geralt, zapatrzony w żar. - A sens, jeśli ma sens szukanie w tym sensu, był taki: ja i Coën umrzemy. Zęby będą naszą zgubą. Obu nas zabiją zęby. Jego dwa. Mnie trzy.