— Wolna droga — Fringilla wstała, nieomal tak gwałtownie jak niedawno Milva. - Proszę bardzo! Na przełęczach czekają na was śnieżyca, mróz i przeznaczenie. I jakże bardzo potrzebna wam ekspiacja. Wolna droga! Ale wiedźmin zostanie tu. W Toussaint! Ze mną!
— Sądzę — odparł spokojnie wampir — że jest pani w błędzie, pani Vigo. Sen, który wiedźmin śni jest, przyznaję to z ukłonem, snem czarownym i pięknym. Ale każdy sen, zbyt długo śniony, zmienia się w koszmar. A z takowego budzimy się z krzykiem.
Dziewięć kobiet, siedzących za wielkim okrągłym stołem zamku Montecalvo, wpijało oczy we Fringillę Vigo. We Fringillę, która nagle zaczęła się jąkać.
— Geralt wyjechał do winnicy Pomerol ósmego stycznia rano. A wrócił… Chyba ósmego w nocy… Albo dziewiątego przed południem… Nie wiem tego… Nie mam pewności…
— Składniej — poprosiła łagodnie Sheala de Tancarville. - Prosimy Składniej, panno Vigo. A jeśli jakiś fragment opowieści peszy panią, prosimy go zwyczajnie pominąć.
Po kuchni, stąpając ostrożnie na pazurzastych łapach, chodziła jarzębiata kura. Pachniało rosołem.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Do kuchni wpadł Geralt. Na zaczerwieniałej od wiatru twarzy miał siniak i fioletowo-czerwony strup zakrzepłej krwi.
— Dalej, drużyna, pakować się — ogłosił bez zbędnych wstępów. - Wyjeżdżamy! Za godzinę, ani chwili później, chcę widzieć was wszystkich na wzgórku za miastem, tam, gdzie stoi słup. Spakowanych, w siodłach, gotowych do dalekiej drogi i trudnej drogi.
Wystarczyło. Jak gdyby czekali na tę wieść od dawna, jak gdyby od dawna byli w gotowości.
— Ja migiem! — krzyknęła, zrywając się Milva. - Ja i w pół godziny gotowa będę!
— Ja też — Cahir wstał, rzucił łyżkę, spojrzał na wiedźmina bacznie. - Ale chciałbym wiedzieć, co to jest. Kaprys? Kłótnia kochanków? Czy też naprawdę szlak?
— Naprawdę szlak. Angouleme, czemu robisz miny?
— Geralt, ja…
— Nie bój się, nie zostawię cię. Zmieniłem zdanie. Ciebie trzeba pilnować, smarkulo, nie można spuszczać cię z oka. Jazda, mówiłem, pakować się, troczyć juki. I pojedynczo, żeby pozoru nie dawać, za miasto, pod słup na wzgórek. Za godzinę się tam spotkamy.
— Niezawodnie, Geralt! — krzyknęła Angouleme. - Kurwa, nareszcie!
W mgnieniu oka w kuchni zostali tylko Geralt i jarzębiata kura. I wampir, spokojnie kontynuujący siorbanie rosołu z lanymi kluseczkami.
— Czekasz na specjalne zaproszenie? — spytał chłodno wiedźmin. - Czemu jeszcze siedzisz? Zamiast juczyć muła Draakula? I żegnać się z sukkubem?
— Geralt — powiedział spokojnie Regis, zaczerpując dolewkę z wazy. - Na pożegnanie z sukkubem starczy mi tyle samo czasu, co tobie na pożegnanie z twoją czarnulką. Założywszy, że ty z twoją czarnulką w ogóle masz zamiar się żegnać. A tak między nami: młodzików mogłeś posłać do pakowania krzykiem, gwałtem i rabanem. Mnie należy się coś więcej, choćby z racji wieku. Proszę o kilka słów wyjaśnienia.
— Regis…
— Wyjaśnienie Geralt. Im szybciej zaczniesz, tym lepiej. Wczoraj rano, zgodnie z umową, spotkałeś się u bramy z rządcą winnicy Pomerol…
Alcides Fierabras, czarnobrody rządca winnicy Pomerol poznany w "Bażanciarni" w wigilię Yule, czekał na wiedźmina przy bramie, z mułem, sam zaś odziany był i wyposażony, jakby mieli w planach podróżować gdzieś hen, hen, daleko, na kraj świata, aż za rzekę Bramę Solveigi i przełęcz Elskerdeg.
— Blisko to i w samej rzeczy nie jest — odrzekł na kwaśną uwagę Geralta. - Wyście, panie, przybysz z szerokiego świta, to się wam nasze małe Toussaint widzi zadupiem, myślicie, że tu od granicy do granicy czapką rzucić zdoła, i to suchą czapką nawet. Otóż w błędzie jesteście. Do winnicy Pomerol, tam bowiem zmierzamy, niezły kawał drogi, jeśli na południe tam staniemy, to sukces będzie.
— Błąd zatem — rzekł sucho wiedźmin — że tak późno wyruszamy.
— Ano, może i błąd — Alcides Fierabras łypnął na niego i dmuchnął w wąsy. - Alem nie wiedział, żeście z takich, co o świtaniu skorzy. Bo to u wielkich panów nieczęste.
— Nie jestem wielkim panem. W drogę, panie rządco, nie traćmy czasu na próżne gatki.
— Z ust żeście mi to wyjęli.
Pojechali przez miasto, aby skrócić drogę. Geralt początkowo chciał protestować, lękał się utknięcia w znanych mu, zatłoczonych zaułkach. Rządca Fierabras jednak, jak się okazało, znał lepiej i miasto, i pory, w których na ulicach nie było tłoku. Jechali bezproblemowo i szybko.
Wjechali na rynek, minęli szafot. I szubienicę z wisielcem.
— Niebezpieczna to rzecz — wskazał ruchem głowy rządca — rymy składać i piosenki śpiewać. Osobliwie publicznie.
— Surowe tu sądy — Geralt w mig połapał się, w czym rzecz. - Gdzie indziej na paszkwil najwyżej pręgierz.
— Zależy, na kogo paszkwil — ocenił trzeźwo Alcides Fierabras. - I jak rymowany. Nasza księżna pani dobra jest i kochana, ale jak się zdraźni…
— Pieśni, jak mawia pewien mój znajomy, nie można zdławić.
— Pieśni nie. Ale pieśniarza i owszem, proszę.
Przecięli miasto, wyjechali bramą Bednarską wprost w dolinę Blessure, żwawo pluszczącej i pieniącej się na bystrzach. Śnieg na polach leżał tylko w bruzdach i zagłębieniach, ale było dość zimno.
Minął ich poczet rycerski, zmierzający pewnie ku Przełęczy Cervantesa, na graniczną strażnicę Vedette. Zakolorowiło się o wymalowanych na tarczach i wyhaftowanych na płaszczach i kropierzach gryfów, lwów, serc, lilii, gwiazd, krzyży, krokwi i innych heraldycznych dupereli. Zadudniły kopyta, zafurkotały proporce, rozbrzmiała śpiewana mocnymi głosy pieśń o rycerskiej doli i o miłej, która, miast czekać, wcześniej się wydała.
Geralt odprowadził poczet wzrokiem. Widok błędnych rycerzy przywiódł mu na myśl Reynarta de Bois-Fresnesa, który dopiero co powrócił był ze służby i regenerował siły w ramionach swej mieszczki, której mąż, handlowiec, nie wracał ranki i wieczory, zapewnie zatrzymany gdzieś w drodze przez wezbrane rzeki, bory pełne zwierza i inne szaleństwa żywiołów. Wiedźmin ani myślał wyrywać Reynarta z objęć kochanki, ale prawdziwie żałował, że nie przełożył kontraktu z winnicą Pomerol na jakiś późniejszy termin. Polubił rycerza, brakowało mu jego towarzystwa.
— Jedźmy, panie wiedźmin.
— Jedźmy, panie Fierabras.
Pojechali gościńcem w górę rzeczki. Blessure wiła się i meandrowała, ale była obfitość mostków, nie musieli więc nadkładać drogi.
Z nozdrzy Płotki i muła buchała para.
— Jak myślicie, panie Fierabras, długo zima potrzyma?
— W Saovine mróz był. A powiada przysłowie: "Gdy w Saovine mróz, ciepłe gacie włóż".
— Rozumiem. A wasza winorośl? Nie zaszkodzi jej zimno?
— Zimniej bywało.
Jechali w milczeniu.
— Owo baczcie — odezwał się Fierabras, wskazując. - Tam, w kotlinie, leży wioska Lisie Doły. Na tamtej szych polach, dziw nad dziwy, garnki rosną.
— Słucham?
— Garnki. Rodzą się w ziemi łonie, same z siebie, wyłącznie sztuką przyrody, bez jakiegokolwiek dopomagania ludzkiego. Jak gdzie indziej ziemniaki rosną albo rzepa, w Lisich Dołach rosną garnki. Wszelkiego rodzaju i różnych kształtów.
— Doprawdy?
— Żebym tak zdrów był. Po temu nawiązują Lisie Doły partnerskie kontakty z wsią Dudno w Maecht. Tam bowiem, jak wieść niesie, ziemia rodzi pokrywki do garnków.