— Wszelkiego rodzaju i różnych kształtów?
— Utrafiliście, panie wiedźmin, w sedno.
Jechali dalej. W milczeniu. Blessure szumiała i pieniła się na kamieniach.
— A owóż tam, baczcie, panie wiedźmin, ruiny starodawnego burgu Dun Tynne. Strasznych scen, jeśli wierzyć bajce, był ci ów burg świadkiem. Walgerius, co go wołali Wdałym, ubił tam krwawo i wśród mąk okrutnych żonę niewierną, miłośnika tejże, matkę tejże, siostrę tejże i brata tejże. A potem siadł i zapłakał, nie odgadnąć czemu…
— Słyszałem o tym.
— Toście tu bywali?
— Nie.
— Ha. Znaczy daleko baśń bieży.
— Utrafiliście, panie rządco, w sedno.
— A tamta — wskazał wiedźmin — zgrabna wieżyczka, tam, za owym burgiem? Co to takiego?
— Tam? To świątynia?
— Jakiego bóstwa?
— A któż by to pamiętał.
— Fakt. Któż by.
Około południa ujrzeli winnice, łagodnie padające ku Blessure stoki wzgórz, zjerzone szczecinką równo przyciętej winorośli, teraz pokracznej i żałośnie gołej. Na szczycie najwyższego wzgórza, smagane wiatrem, biły w niebo wieże, gruby donżon i barbakan zamku Pomerol.
Geralta zainteresowało, że wiodąca ku zamkowi droga była wyjeżdżona, poraniona kopytami i obręczami kół nie mniej niż główny dziedziniec, widać było wyraźnie, że właśnie ku zamkowi Pomerol często ktoś z gościńca skręcał. Wstrzymał się z pytaniami aż do momentu, gdy pod zamkiem spostrzegł kilkanaście wyprężonych, okrytych płachtami wozów, solidnych i mocnych wehikułów używanych do dalekiego transportu.
— Kupcy — wyjaśnił spytany rządca. - Handlarze winni.
— Kupcy? — zdziwił się Geralt. - Jak to? Myślałem, że górskie przełęcze są zasypane śniegiem, a Toussaint jest odcięte od świata. Jakim sposobem przybyli tu zatem kupcy?
— Dla kupców — rzekł poważnie rządca Fierabras — nie ma złych dróg, przynajmniej dla takich, co serio swój traktują proceder. U nich, panie wiedźminie, taka jest zasada: skoro cel przyświeca, sposób musi się znaleźć.
— Zaiste — powiedział wolno Geralt — zasada to celna i godna naśladowania. W każdej sytuacji.
— Bez ochyby. Ale tak po prawdzie, to niektórzy z handlarzy tkwią to od jesieni, wyjechać nie mogąc. Ale duchem nie padają, mówią, pry, co tam, za to wiesną pierwsi będziemy, nim konkurencja się zjawi. U nich to się nazywa: dumać pozytywnie.
— I tej zasadzie — kiwnął głową Geralt — trudno coś zarzucić. Jedna rzecz mnie jeszcze ciekawi, panie rządco. Dlaczego ci kupcy siedzą tu, na odludziu, a nie w Beauclair? Księżna nie kwapi się, by udzielać im gościny? Może gardzi kupcami?
— Bynajmniej — odrzekł Fierabras. - Księżna pani zaprasza ich zawżdy, oni wszak odmawiają grzecznie. I mieszkają przy winnicach.
— Dlaczego?
— Beauclair, powiadają, to nic jeno uczty, bale, hulanki, pijatyki i miłostki. Człek, powiadają, jeno gnuśnieje, durnieje i czas traci, miast myśleć o handlu. A myśleć trza o tym, co naprawdę ważne. O celu, po przyświeca. Nieustannie. Nie rozpraszając myśli na jakieś tam faramuszki. Wtedy, i tylko wtedy, cel zamierzony się osiąga.
— Zaiste, panie Fierabras — powiedział wolno wiedźmin. - Rad jestem z naszej wspólnej podróży. Wiele skorzystałem z naszych rozmów. Naprawdę wiele.
Wbrew oczekiwaniom wiedźmina, nie pojechali do zamku Pomerol, lecz nieco dalej, na garb za kotliną, na którym wznosił się kolejny zameczek, trochę mniejszy i dużo bardziej zaniedbany. Kasztel zwał się Zurbarrán. Geralt uradował się perspektywą bliskiej roboty, ciemny i zębaty pokruszonymi krenelażami Zurbarrán wyglądał bowiem wypisz, wymaluj jak zaklęta ruina, niezawodnie rojąca się od czarów, dziwów i potworów.
Wewnątrz, na dziedzińcu, miast dziwów i potworów, zobaczył kilkunastu ludzi pochłoniętych zajęciami tak czarownymi jak turlanie beczek, heblowanie desek i zbijanie tychże za pomocą gwoździ. Woniało świeżym drewnem, świeżym wapnem, nieświeżym kotem, skwaśniałym winem i grochówką. Grochówkę wkrótce podano.
Wygłodzeni drogą, wiatrem i chłodem, jedli żwawo i milczkiem. Towarzyszył im podwładny rządcy Fierabrasa, przedstawiony Geraltowi jako Szymon Gilka. Usługiwały dwie jasnowłose dziewki o długich na dobre dwa łokcie warkoczach. Obie słały wiedźminowi spojrzenia tak wymowne, że postanowił co rychlej zająć się pracą.
Szymon Gilka potwora nie widział. Wygląd jego znał wyłącznie z drugiej ręki.
— Czarny był, jak smoła, ale gdy po ścianie pełzł, cegłę przez niego było widać. Jak ta galareta był, rozumiecie, panie wiedźmin, albo jakby, z przeproszeniem, glut jakowyś. A łapska miał długaśne i cienkie, i siła tych łapsków miał, ośm albo i więcej nawet. A Yontek tak se stał, stał i patrzał, aż wreszcie oświeciło go i w głos zakrzyknął: "Zgiń, przepadnij!" i jeszcze egzorcyzm dołożył: "A bodajeś zdechł, obkurwieńcu!" Wonczas potworzysko hyc, hyc, hyc! Hycnęło i tyle go było widać. Ucieknęło w pieczar czeluście. Tedy chłopy rzekły tak: jak potwór, to dajcie, pry, podwyżkę za robotę w warunkach dla zdrowia szkodliwych, a jak nie, to my do cechu pójdziem ze skargą. Wasz cech, ja im na to, może mi skoczyć…
— Kiedy — przerwał Geralt — widziano potwora po raz pierwszy?
— A dyć trzy dni temu. Tak jakoś trochę przed Yule.
— Mówiliście — wiedźmin spojrzał na rządcę — że przed Lammas.
Alcides Fierabras pokraśniał na miejscach nie zasłoniętych brodą. Gilda parsknął.
— Ano, ano, panie rządco, jak się chce rządcować, trzeba częściej do nas, nie jeno w Beauclair w kantorku rzycią zydel polerować. Tak sobie myślę…
— Nie ciekawym — przerwał Fierabras — waszych myśli. O potworze gadajcie.
— A dyć jużem wygadał. Wszystko, co było.
— Nie było ofiar? Nikt nie został zaatakowany?
— Nie. Z łońskiego roku przepadł jeden parobek bez wieści. Niektórzy mówili, że to potwór jego w otchłanie zawlókł i zgładził. Inni zasię, że to nie potwór nijaki, jeno ten parob z własnego konceptu fugas chrustas, a to przez długi i elementy. Bo on, uważacie, w kości grywał ostro, nadto zaś nadmuchał brzuch młynarzównie, a owa młynarzówna do sądów pobieżała, sądy zaś parobowi elementy płacić nakazały…
— Na nikogo więcej — obcesowo przerwał wywód Geralt — potwór nie napadł? Nikt inny go nie widział?
— Nie.
Jedna z dziewek, dolewając Geraltowi lokalnego wina, przejechała mu piersią po uchu, po czym mrugnęła zachęcająco.
— Chodźmy — powiedział Geralt szybko. - Nie ma co mitrężyć i gadać. Zaprowadźcie mnie do piwnic.
Amulet Fringilli, przykro było stwierdzić, nie spełniał pokładanych w nim nadziei. W to, że oprawiony w srebro wyszlifowany chryzopraz zastąpi jego wiedźmiński medalion z wilkiem, Geralt nie wierzył nawet przez moment. Fringilla zresztą wcale tego nie przyrzekała. Zapewniała jednak — z wielkim przekonaniem — że po zgraniu się z psychiką noszącego amulet zdolny będzie czynić różne rzeczy, w tym ostrzegać przed niebezpieczeństwem.
Albo jednak czary Fringilli się nie udały, albo Geralt i amulet różnili się w kwestii tego, co jest niebezpieczeństwem, a co nim nie jest. Chryzopraz ledwie wyczuwalnie zadrgał, gdy idąc do piwnic przecięli szlak wielkiemu rudemu kotu defilującemu przed podwórzec z zadartym ogonem. Kot zresztą musiał odebrać jakiś sygnał od amuletu, bo zemknął, miaucząc przeraźliwie.
Gdy zaś wiedźmin zszedł do piwnic, medalion co i rusz denerwująco wibrował, i to w loszkach suchych, porządnych i czystych, w których jedyną groźbę stanowiło wino w wielkich beczkach. Komuś, kto wyzbywszy się samokontroli, zaległby z otwartą gębą pod szpuntem, groziło tu ciężkie przepicie. I nic więcej.