Выбрать главу

Medalion nie drgnął natomiast, gdy Geralt porzucił użytkową część lochów i zszedł niżej ciągiem schodów i sztolni. Wiedźmin już dawno zorientował się, że pod większością winnic Toussaint były starożytne kopalnie. Niechybnie było tak, że gdy posadzona winorośl zaczęła rodzić i zapewniać lepsze zyski, wydobycia kopalin zaprzestano, a kopalnie porzucono, częściowo adaptując korytarze i chodniki na winne sklepy i piwniczki. Zamki Pomerol i Zurbarrán stały nad dawną kopalnią łupku. Roiło się tu od sztolni i dziur, wystarczyła chwila nieuwagi, by spocząć na dnie którejś ze skomplikowanym złamaniem. Część dziur pokrywały zbutwiałe deski, które przysypane łupkowym pyłem niemal nie różniły się od podłoża. Nieostrożne stąpnięcie na coś takiego było niebezpieczne — a więc medalion winien ostrzegać. Nie ostrzegał.

Nie ostrzegł też, gdy z łupkowego rumowiska jakieś dziesięć kroków przed Geraltem wyprysnął szary niewyraźny kształt, który zadrapał pazurami spąg, wyciął dzikiego hołubca, zawył przeszywająco, po czym z wizgiem i chichotem pognał korytarzem i dał nura w jedną z ziejących w ścianie nisz.

Wiedźmin zaklął. Magiczna sztuczka reagowała na rude koty, a nie reagowała na gremliny. Trzeba będzie porozmawiać o tym z Fringillą, pomyślał, podchodząc do dziury, w której zniknął stworek.

Amulet zadrgał silnie.

Rychło w czas, pomyślał. Ale zaraz zastanowił się głębiej. Medalion mógł w końcu nie być taki głupi. Standardowa i ulubiona taktyka gremlinów polegała na ucieczce i zasadzce, z której cięło się ścigającego zaskakującym uderzeniem ostrych jak sierpy szponów. Gremlin mógł czekać tam, w ciemności, a medalion to sygnalizował.

Czekał długo, wstrzymując oddech, pilnie wytężając słuch. Amulet spokojnie i martwo leżał na jego piersi. Z dziury niosło stęchłym, nieprzyjemnym smrodem. Ale panowała martwa cisza. A żaden gremlin nie wytrzymałby tak długo w ciszy.

Nie zastanawiając się, wlazł do dziury i ruszył na czworakach, szorując plecami o chropowatą skałę. Długo nie szedł.

Coś chrupnęło i zaszeleściło, podłoże puściło, a wiedźmin pojechał w dół wraz z kilkoma cetnarami piachu i żwiru. Na szczęście trwało to krótko, a pod nim nie było bezdennej przepaści, lecz zwyczajny loch. Wyleciał jak gówno z rury kanalizacyjnej i runął z chrupotem pod stertę zbutwiałego drewna. Wytrząsnął z włosów i wypluł piasek, zaklął bardzo paskudnie. Amulet drgał bez ustanku, trzepał mu się na piersi jak wsadzony za pazuchę wróbel. Wiedźmin powstrzymał się przed zerwaniem go i ciśnięciem w diabły. Po pierwsze, Fringilla byłaby wściekła. Po drugie, chryzopraz miał jakoby jeszcze inne czarodziejskie zdolności. Geralt miał nadzieję, że w tych innych będzie mniej zawodny.

Gdy spróbował wstać, namacał okrągłą czaszkę. I pojął, że to, na czym leży wcale nie jest drewnem.

Wstał, szybko zlustrował kupę kości. Wszystkie należały do ludzi. Wszyscy ci ludzie byli w chwili śmierci zakuci w kajdany i najprawdopodobniej nadzy. Kości były pokruszone i pogryzione. Gdy ich gryziono, ludzie mogli już nie żyć. Ale to nie było pewne.

Za sztolni wyprowadził go korytarz, długi, idący prosto jak strzała. Łupkowa ściana była obrobiona dość gładko, nie wyglądało to już na kopalnię.

Wyszedł nagle do ogromnej kawerny, której sufit tonął w ciemnościach. Środek kawerny zajmowała olbrzymia, czarna i bezdenna dziura, nad którą wisiał kamienny, niebezpiecznie filigranowo wyglądający mostek.

Woda kapała ze ścian, dzwoniła echem. Z przepaści wiało chłodem i smrodem. Amulet zachowywał się spokojnie. Geralt wszedł na mostek, uważny i skupiony, starając trzymać się z daleka od rozsypujących się balustradek.

Za mostkiem był znowu korytarz. W gładko obrobionych ścianach zauważył przerdzewiałe uchwyty do pochodni. Były tu też nisze, w niektórych stały posążki z piaskowca, jednak kapiąca latami woda wyługowała je i rozmyła na niekształtne bałwany. W ściany wprawiono też płyty z płaskorzeźbami. Te, wykonane z odporniejszego materiału, były bardziej czytelne. Geralt rozpoznawał kobietę z księżycowymi rogami, wieżę, jaskółkę, dzika, delfina, jednorożca.

Usłyszał głos.

Stanął, wstrzymując oddech.

Amulet drgnął.

Nie. To nie było złudzenie, to nie był szmer osuwającego się łupku ani echo kapiącej wody. To był ludzki głos. Geralt zamknął oczy, wytężył słuch. Lokalizował.

Głos, wiedźmin dałby się posiekać, dochodził z kolejnej niszy, zza kolejnego posążka, rozmytego, ale nie na tyle, by stracił okrąglutkie kobiece kształty. Tym razem medalion stanął na wysokości zadania. Błysnęło, a Geralt dostrzegł nagle w ścianie refleks metalu. Chwycił rozmytą kobietę w mocne objęcia, skręcił silnie. Zazgrzytało, cała nisza obróciła się na stalowych zawiasach, odsłaniając kręcone schody.

Z góry schodów znowu dobiegł głos. Geralt nie zastanawiał się długo.

Na górze znalazł drzwi, które otworzyły się bez oporu i nawet bez zgrzytania. Za drzwiami było malutkie sklepione pomieszczenie. Za ścian sterczały cztery ogromne mosiężne rury, na końcach rozszerzone jak trąby. Pośrodku, pomiędzy wylotami trąb, stał fotel, a na fotelu siedział kościotrup. Na czerepie, opadnięte aż po zęby, miał resztki biretu, na sobie strzępy bogatej niegdyś odzieży, na szyi słoty łańcuch, a na stopach mocno pogryzione przez szczury kurdybanowe bytu z zadartymi noskami.

Z jednej z trąb rozległo się kichnięcie, tak głośne i niespodziewane, że wiedźmin aż podskoczył. Potem ktoś wysmarkał się, a zwielokrotniony przez mosiężną rurę odgłos był wręcz piekielny, — Na zdrowie — rozległo się z rury. - Ależ smarczecie Skellen.

Geralt zepchnął kościotrupa z fotela, nie zapominając o zdjęciu i schowaniu do kieszeni złotego łańcucha. Potem sam rozsiadł się na podsłuchowym miejscu. U wylotu trąby.

*****

Jeden z podsłuchiwanych miał głos basowy, głęboki i dudniący. Gdy mówił, mosiężna rura aż wibrowała.

— Ależ smarczecie, Skellen. Gdzieście to się tak przeziębili? I kiedy?

— Szkoda gadać o tym — odrzekł zakatarzony. - Przeklęte choróbsko, przyczepiło się i trzyma, co odpuści, to znowu wraca. Nawet magia nie pomaga.

— Może więc wartałoby zmienić magika? — odezwał się kolejny głos, zgrzytliwy niczym stary zardzewiały zawias. - Ten Vilgefortz, jak na razie, niewieloma może poszczycić się sukcesami, ot co. Po mojemu…

— Zostawmy to — wtrącił się ktoś mówiący z charakterystycznym przeciąganiem sylab. - Nie po to organizowaliśmy zjazd, tu, w Toussaint. Na krańcu świata.

— Na zatraconym końcu świata!

— Ten kraniec świata — powiedział zakatarzony — to jedyny znany mi kraj nie posiadający własnej służby bezpieczeństwa. Jedyny zakątek cesarstwa, który nie jest naszpikowany agentami Vattiera de Rideaux. To wiecznie rozbawione i podpite księstwo mają za komediowe i nikt nie traktuje go poważnie.

— Takie kraiki — powiedział przeciągając sylaby — zawsze były rajem dla szpiegów i ulubionym miejscem ich spotkań. Dlatego przyciągały również kontrwywiady i szpicli, różnych zawodowych podpatrywaczy i podsłuchiwaczy.

— Może tak było dawniej. Ale nie za babskich rządów, trwających w Toussaint blisko sto lat. Powtarzam, jesteśmy tu bezpieczni. Tutaj nikt nas nie wytropi ani nie podsłucha. Możemy, udając kupców, spokojnie omówić kwestie jakże żywotne zwłaszcza dla waszych książęcych miłości. Dla waszych prywatnych fortun i latyfundiów.