Wiedźmin z sykiem wydobył miecz z pochwy na plecach.
— Nie jedynym — powiedział beznamiętnie. - Z pewnością nie jedynym, panie Schweitzer.
Korred milczał przez czas jakiś. Trzymający się za jego plecami kilmulis kołysał się i pocharkiwał. Pryskirnik zginał i prostował odnóża. Kandelabr zmieniał kształty. Teraz wyglądał jak koślawa choinka z dwojgiem wielkich fosforyzujących oczu.
— Daj dowód — rzekł wreszcie korred — twojej szczerości i dobrej woli?
— Jaki?
— Twój miecz. Twierdzisz, że przestaniesz być wiedźminem. Wiedźmin to jego miecz. Wrzuć go do przepaści. Albo złam. Wtedy pozwolimy ci wyjść.
Geralt przez chwilę stał bez ruchu, w ciszy, w której słychać było kapanie wody ze stropu i ścian. Potem wolno, nie spiesząc się, pionowo i głęboko wetknął miecz w rozpadlinę skalną. I złamał klingę silnym uderzeniem buta. Brzeszczot pękł z jękiem, który echem odezwał się w pieczarach.
Woda kapała ze ścian, ściekała po nich niby łzy.
— Nie mogę uwierzyć — rzekł po woli korred. - Nie mogę uwierzyć, że ktoś może być aż taki głupi.
Rzucili się na niego wszyscy, momentalnie, bez krzyku, hasła, czy komendy. Pierwszy sadził przez mostek pan Schweitzer, z wysuniętymi pazurami i wyszczerzonymi kłami, których nie powstydziłby się wilk.
Geralt pozwolił mu się zbliżyć, po czym wykręcił się w biodrach i ciął, rozwalając dolną szczękę i gardło. W następnej chwili już był na mostku, uderzeniem na odlew rozpłatał kilmulisa. Skurczył się i przypadł do ziemi, w samą porę, a skaczący na niego kandelabr przeleciał górą, ledwie zadrapawszy mu kurtkę szponami. Wiedźmin uskoczył przed pryskirnikiem, przed jego cienkimi łapami migającymi jak śmigi wiatraka. Cios jednej z łap trafił go w bok głowy, Geralt zatańczył, robiąc zwód i otaczając się szerokim cięciem. Pryskirnik skoczył znowu, ale chybił. Uderzył o barierkę i rozwalił ją, runął w przepaść wraz z gradem kamieni. Do tej pory nie wydał najmniejszego dźwięku, teraz, lecąc w przepaść, zawył. Wycie cichło długo.
Zaatakowali go z dwóch stron — z jednej kandelabr, z drugiej broczący krwią kilmulis, który choć ranny, zdołał wstać. Wiedźmin wskoczył na balustradkę mostku, czuł, jak trą o siebie usuwające się kamienie, a cały mostek drży. Balansując, wymknął się z zasięgu szponiastych łapsk kandelabra i znalazł się za plecami kilmulisa. Kilmulis nie miał szyi, więc Geralt ciął go w skroń. Ale czerep potwora był jak z żelaza, musiał rąbnąć go po raz drugi. Stracił na to odrobinę za dużo czasu.
Dostał w głowę, ból błysnął mu w czaszce i oczach. Zawirował, otaczając się szeroką paradą, czując wartko cieknącą spod włosów krew, starał się zrozumieć, co się stało. Unikając cudem drugiego ciosu szponów, zrozumiał. Kandelabr zmieniał kształty — teraz atakował nieprawdopodobnie wręcz wydłużonymi łapami.
Miało to wadę. W postaci zakłóconego środka ciężkości i równowagi. Wiedźmin zanurkował pod łapami, skracając dystans. Kandelabr, widząc, co się święci, jak kot upadł na grzbiet, wystawiając tylne łapy, równie szponiaste jak przednie. Geralt przeskoczył nad nim, rąbiąc w skoku. Czuł, jak klinga tnie ciało. Zwinął się, odwrócił, ciął jeszcze raz, przypadając na kolano. Stwór zakrzyczał i gwałtownie wyrzucił do przodu głowę, dziko kłapnął zębiskami tuż przed piersią wiedźmina. Jego wielkie oczy świeciły w ciemności. Geralt odepchnął go mocnym uderzeniem głowicy miecza, ciął z bliska, znosząc mu połowę czaszki. Nawet bez tej połowy ten dziwny, nie figurujący w żadnej z wiedźmińskich ksiąg stwór kłapał zębami jeszcze przed dobre kilkanaście sekund. Potem umarł, ze strasznym, niemal ludzkim westchnieniem.
Leżący w krwi korred drgał konwulsyjnie.
Wiedźmin stanął nad nim.
— Nie mogę uwierzyć — powiedział — że ktoś mógł być tak głupi, by dać się nabrać na tak prostą iluzję, jak ta z łamaniem miecza.
Nie był pewien, czy korred jest na tyle przytomny, by rozumieć. Ale w sumie było mu to obojętne.
— Ostrzegałem — powiedział, ocierając krew, która lała mu się po policzku. - Uprzedzałem, że muszę z stąd wyjść.
Pan Schweitzer zadygotał mocno, zacharczał, zaświszczał i zazgrzytał. Potem ścichł i znieruchomiał.
Woda kapała ze stropu i ścian.
— Jesteś usatysfakcjonowany, Regis?
— Teraz tak.
— A zatem — wiedźmin wstał — dalejże, biegnij i pakuj się. A żywo.
— Nie zajmie mi to wiele czasu. Omnia mea mecum porto.
— Co?
— Mam niewielki bagaż.
— Tym lepiej. Za pół godziny, za miastem.
— Będę tam.
Nie docenił jej. Przydybała go. Sam był sobie winien. Zamiast się śpieszyć, mógł pojechać na tyły pałacu i zostawić tam Płotkę w większej stajni, tej dla błędnego rycerstwa, personelu i służby, w której trzymała też konie jego drużyna. Nie zrobił tego, z pośpiechu i z przyzwyczajenia skorzystał ze stajni książęcej. A mógł się domyślić, że w książęcej stajni musi być ktoś, kto donosi.
Chodziła od przegrody do przegrody, kopiąc słomę. Miała na sobie krótkie futerko z rysia, białą atłasową bluzkę, czarną spódnicę do konnej jazdy i wysokie buty. Konie parskały, wyczuwając emanującą z niej złość.
— Proszę, proszę — powiedziała na jego widok, wyginając trzymaną w ręku szpicrutę. - Uciekamy! Bez pożegnania. Bo list, który zapewnie leży na stole, to nie jest pożegnanie. Nie po tym, co nas łączyło. Jak się domyślam, twoje postępowanie wyjaśniają i usprawiedliwiają niezwykle ważkie argumenty.
— Wyjaśniają i usprawiedliwiają. Przepraszam, Fringillo.
— Przepraszam, Fringillo — powtórzyła, wściekle krzywiąc usta. - Jakżeż krótko, jakżeż oszczędnie, jakżeż bezpretensjonalnie, z jakąż dbałością o styl. List, który dla mnie zostawiłeś, głowę dam, jest pewnie zredagowany równie wykwintnie. Bez nadmiernej rozrzutności, jeśli idzie o atrament.
— Muszę jechać — wykrztusił. - Domyślasz się, dlaczego. I dla kogo. Wybacz mi proszę. Miałem zamiar umknął chyłkiem i cichaczem, bo… Nie chciałem, byś próbowała jechać za nami.
— Próżny był to lęk — wycedziła, zginając szpicrutę w pałąk. - Nie pojechałabym z tobą, nawet gdybyś prosił, leżąc u mych stóp. O nie, wiedźminie. Jedź sam, sam zgiń, sam zamarznij na przełęczach. Ja nie mam wobec Ciri żadnych zobowiązań. A wobec ciebie? Czy ty wiesz, ilu błagało o to, co ty miałeś? A co teraz z pogardą odrzucasz, ciskasz w kąt?
— Nigdy cię nie zapomnę.
— Och — syknęła. - Sam nie wiesz, jaką mam ochotę sprawić, by tak naprawnę było. Jeśli nawet nie za pomocą magii, to za pomocą tego pejcza!
— Nie zrobisz tego.
— Masz rację, nie zrobię. Nie potrafiłabym. Zachowam się, jak przystało na wzgardzoną i porzuconą kochankę. Klasycznie. Odejdę z podniesioną głową. Z godnością i dumą. Łykając łzy. Potem będę ryczeć w poduszkę. A potem puszczę się z innym!
Pod koniec niemal krzyczała.
Nic nie powiedział. Ona też milczała.
— Geralt — powiedziała wreszcie, zupełnie innym głosem. - Zostań ze mną.
— Wydaje mi się, że cię kocham — powiedziała, widząc, że zwleka z odpowiedzią. - Zostań ze mną. Proszę cię o to. Nigdy nikogo nie prosiłam i nie sądzę, bym poprosiła. Ciebie proszę.
— Fringillo — odrzekł po chwili. - Jesteś kobietą, o której mężczyzna może tylko marzyć. Moją, tylko moją winą jest, że nie mam natury marzyciela.
— Jesteś — powiedziała po chwili, zagryzając wargi — jak rybacki hak, który raz wbity, wyrwać można tylko z krwią i mięsem. Cóż, sama sobie jestem winna, wiedziałam, co robię, igrając z niebezpieczną zabawką. Na szczęście, wiem też, jak sobie radzić ze skutkami. Mam w tym względzie przewagę nad resztą kobiecego plenienia.