— Jest mi wszystko jedno — powiedziała głucho, kurcząc się na łożu. - Godzę się na wszystko, byle tylko odzyskać wolność. By móc się wreszcie od was uwolnić. Odejść. Do mojego świata. Do moich przyjaciół.
— Twoich przyjaciół! - zadrwił. - Masz tu twoich przyjaciół!
Odwrócił się i raptownie rzucił jej zaprószone fisstechem zwierciadło.
— Masz tu swoich przyjaciół — powtórzył. Popatrz sobie.
Wyszedł, powiewając połami futra.
Z początku w zabrudzonym szkle widziała tylko własne, zamazane odbicie. Ale prawie natychmiast zwierciadło pojaśniało mlecznie, wypełniło się dymem. A potem obrazem.
Yennefer wisząca w otchłani, wyprężona, z rękoma wzniesionymi ku górze. Rękawy jej sukni są jak rozpostarte skrzydła ptaka. Jej włosy falują, przemykają między nimi małe rybki. Całe stada migoczących ruchliwych rybek. Niektóre skubią już policzki i oczy czarodziejki. Od nóg Yennefer biegnie ku dnu jeziora sznur, na końcu sznura, uwięziony w mule i moczarce, jest wielki kosz kamieni. W górze, wysoko, świeci i rozbłyskuje powierzchnia wód.
Suknia Yennefer faluje w tym samym rytmie co wodorosty.
Zapapraną fisstechem powierzchnię zwierciadła zasnuwa dym.
Geralt, szklisto blady, z zamkniętymi oczyma, siedzi pod zwisającymi ze skały długimi soplami, nieruchomy, oblodzony i szybko zasypywany nanoszonym przez kurniawę śniegiem. Jego białe włosy są już białymi strąkami lodu, białe sople zwisają mu z brwi, z rzęs, z warg. Śnieg wciąż pada i pada, rośnie zaspa pokrywająca nogi Geralta, rosną puchate czapy na jego barkach. Kurniawa wyje i świszcze…
Ciri zerwała się z łóżka, z impetem wyrżnęła zwierciadłem o ścianę. Pękła bursztynowa ramka, szkło rozprysnęło się na milion okruchów.
Rozpoznawała, znała, pamiętała ten rodzaj wizji. Ze swych dawnych snów.
— To wszystko nieprawda! — wrzasnęła. - Słyszysz, Auberon? Ja w to nie wierzę! To nie jest prawda! To tylko twoja złość, bezsilna jak ty sam! To twoja złość…
Usiadła na posadzce. I rozpłakała się.
Podejrzewała, że w pałacu ściany mają uszy. Nazajutrz nie mogła się opędzić od dwuznacznych spojrzeń, wyczuwała za plecami uśmieszki, łowiła szepty.
Avallac'ha nigdzie nie było. Wie, pomyślała, wie, co się wydarzyło i unika mnie. Zawczasu, nim wstałam, popłynął lub pojechał gdzieś daleko ze swoją pozłacaną elfką. Nie chce ze mną rozmawiać, nie chce przyznać, że cały jego plan rozsypał się w gruzy.
Nigdzie nie było też Eredina. Ale to było raczej normalne, on często wyjeżdżał ze swymi Dearg Ruadhri, Czerwonymi Jeźdźcami.
Ciri wyprowadziła Kelpie ze stajni i pojechała za rzekę. Cały czas myśląc gorączkowo, nie zauważając niczego wokół siebie.
Uciekać stąd. Nieważne, czy te wszystkie wizje były kłamliwe czy prawdziwe. Jedno jest pewne — Yennefer i Geralt są tam, w moim świecie i tam jest moje miejsce, przy nich. Muszę stąd uciec, uciec bez zwłoki! Przecież musi być jakiś sposób. Weszłam tu sama, powinnam umieć i sama wyjść. Eredin mówił, że mam dziki talent, to samo podejrzewał Vysogota. Z Tor Zireael, którą spenetrowałam dokładnie, wyjścia nie było. Ale może jest tu gdzieś jeszcze jakaś inna wieża…
Spojrzała w dal, na dalekie wzgórze, na widoczną na nim sylwetkę kromlecha. Teren zakazany, pomyślała. Ha, widzę, że to za daleko. Bariera mnie tam chyba nie dopuści. Szkoda zachodu. Pojadę raczej w górę rzeki. Tam jeszcze nie jeździłam.
Kelpie zarżała, zatargała łbem, bryknęła ostro. Nie dała się obrócić, miast tego ostro pokłusowała w stronę wzgórza. Ciri osłupiała do tego stopnia, że przez moment nie reagowała i pozwalała klaczy biec. Dopiero po chwili wrzasnęła i ściągnęła wodze. Efekt był taki, że Kelpie stanęła dęba, wierzgnęła, miotnęła zadem i pogalopowała. Nadal w tym samym kierunku.
Ciri nie powstrzymywała jej, nie usiłowała kontrolować. Była zdumiona do granic. Ale znała Kelpie zbyt dobrze. Klacz miała narowy, ale nie aż takie. Takie zachowanie musiało coś znaczyć.
Kelpie zwolniła, przeszła w kłus. Biegła jak strzelił w stronę zwieńczonego kromlechem wzgórza.
Mniej więcej stajanie, pomyślała Ciri. Zaraz zadziała Bariera.
Klacz wbiegła w kamienny krąg, między gęsto ustawione, omszałe i poprzekrzywiane monolity wyrastające z gęstwy kolczastych jeżyn i stanęła jak wryta. Jedyne, czym poruszała, były uszy, którymi pilnie strzygła.
Ciri spróbowała ją obrócić. Potem ruszyć z miejsca. Baz skutku. Gdyby nie żyły tętniące na gorącej szyi, przysięgłaby, że siedzi nie na koniu, lecz na posągu. Nagle coś dotknęło jej pleców. Coś ostrego, coś, co przebiło odzienie i boleśnie ukłuło. Nie zdążyła się obrócić. Zza kamieni wychynął bez najmniejszego szelestu jednorożec ryżej maści i zdecydowanym ruchem wparł jej róg pod pachę. Mocno. Ostro. Poczuła, jak po boku pociekła jej strużka krwi.
Z drugiej strony wyłonił się jeszcze jeden jednorożec. Ten był całkowicie biały, od czubków uszu po koniec ogona. Chrapy tylko miał różowe, a oczy czarne.
Biały jednorożec zbliżył się. I powoli, powolutku złożył głowę na jej łonie. Podniecenie było tak silne, że Ciri aż jęknęła.
Wyrosłem, rozbrzmiało w jej głowie. Wyrosłem, Gwiazdooka. Wtedy, na pustyni, nie wiedziałem, jak należy się zachować. Teraz już wiem.
— Konik? — jęknęła, nadal wisząc niemal na dwóch kłujących ją rogach.
Imię moje Ihuarraquax. Pamiętasz mnie, Gwiazdooka? Pamiętasz, jak mnie leczyłaś? Ratowałaś?
Cofnął się, odwrócił. Zobaczyła ślad blizny na jego nodze. Poznała. Pamiętała.
— Konik! To ty! Ale byłeś przecież innej maści…
Wyrosłem.
W głowie nagły zamęt, szepty, głosy, krzyki, rżenia. Rogi cofnęły się. Dostrzegła, że tan drugi jednorożec, ten zza jej pleców, był sinojabłkowity.
Starsi uczą się ciebie, Gwiazdooka. Uczą się ciebie przeze mnie. Jeszcze chwila, a będą mogli rozmawiać sami. Sami ci powiedzą, czego od ciebie chcą.
Kakofonia w głowie Ciri strzeliła erupcją dzikiego zgiełku. I niemal natychmiast złagodniała, popłynęła strugą myśli zrozumiałych i jasnych.
Chcemy pomóc ci w ucieczce, Gwiazdooka.
Milczała, choć serce mocno zakołatało jej się w piersi.
Gdzie szalona radość? Gdzie podziękowania?
— A skąd — spytała zaczepnie — z nagła taka chęć, by mi pomagać? Aż tak mnie kochacie?
W ogóle cię nie kochamy. Ale to nie jest twój świat. To nie jest miejsce dla ciebie. Nie możesz tu zostać. Nie chcemy, byś tu została.
Zacisnęła zęby. Choć podniecona perspektywą, przecząco pokręciła głową. Konik — Ihuarraquax — zastrzygł uszami, grzebną ziemię kopytem, łypnął na nią czarnym okiem. Ryży jednorożec tupnął tak, że aż grunt się zatrząsł, groźnie zakręcił rogiem. Parsknął gniewnie, a Ciri zrozumiała.
Nie ufasz nam.
— Nie ufam — przyznała ochoczo. - Każdy gra tu w jakąś swoją grę, a mnie, nieświadomą próbuje się wykorzystać. Dlaczego mam ufać akurat wam? Między wami a elfami najwidoczniej nie ma przyjaźni, sama widziałam tam, w stepie, jak o mało nie doszło do bijatyki. Mogę spokojnie przyjąć, że chcecie się mną posłużyć, by dokuczyć elfom. Ja też za nimi nie przepadam, w końcu uwięzili mnie tu i zmuszają do czegoś, czego wcale nie chcę. Ale wykorzystywać się nie pozwolę.