Выбрать главу

Szybko przesunął dłonią nad ciemno żyłkowanym blatem. Gdy cofnął rękę, na blacie został maleńki flakonik z szarozielonego nefrytu.

— Nie — chrypnęła Ciri. - Absolutnie nie. Na to nie zgadzam się.

— Nie dałaś dokończyć.

— Nie miej mnie za głupią. Nie podam mu tego, co jest w tym flakoniku. Do takiej rzeczy mnie nie wykorzystasz.

— Wyciągasz bardzo pospieszne wnioski — powiedział wolno, patrząc jej w oczy. - Samą siebie usiłujesz prześcignąć w biegu. A coś takiego zawsze kończy się upadkiem. Bardzo bolesnym upadkiem.

— Powiedziałam: nie.

— Zastanów się dobrze. Niezależnie od tego, co to naczynie zawiera, ty zawsze wygrasz. Zawsze wygrasz, Jaskółko.

— Nie!

Ruchem równie zwinnym jak poprzednio, iście godnym sztukmistrza eskamotował flakonik ze stołu. Potem milczał długo, patrząc na rzekę Easnadh błyskającą wśród drzew.

— Umrzesz tu, motylku — powiedział wreszcie. - Nie pozwolą stąd odejść. Ale to twój wybór.

— Ja się umówiłam. Moja wolność za…

— Wolność — parsknął. - Wciąż mówisz o tej wolności. A co zrobiłabyś, gdybyś wreszcie ją odzyskała? Dokąd byś się udała. Zrozum wreszcie, że od tamtego twojego świata dzielą cię w tej chwili nie tylko miejsca, ale i czas. Czas tutaj płynie inaczej niż tam. Ci, których tam znałaś jako dzieci, są teraz zgrzybiałymi starcami, ci, którzy byli ci równolatkami, dawno już pomarli.

— Nie wierzę.

— Przypomnij sobie wasze legendy. Legendy o ludziach, którzy tajemniczo znikali i wracali po latach, po to tylko, by popatrzeć na zarośnięte trawą groby bliskich. Myślisz może, że były to fantazje, rzeczy wyssane z palca? Mylisz się. Przez całe stulecia ludzie byli porywani, unoszeni przez jeźdźców, których wy nazywani Dzikim Gonem. Porywani, wykorzystywani, a potem odrzucani jak skorupka wypitego jajka. Ale ciebie nie spotka nawet to, Zireael. Ty umrzesz tutaj, nie będzie ci dane zobaczyć nawet mogił twoich przyjaciół.

— Nie wierzę w to, co mówisz.

— Twoje wierzenia są twoją prywatną sprawą. A los swój sama wybrałaś. Wracajmy. Mam prośbę, Jaskółko. Czy chcesz, by w Tir ná Lia spożyć ze mną lekki posiłek?

Przez kilka uderzeń serca głód i szalona fascynacja walczyły w Ciri ze złością, strachem przed trucizną i ogólną antypatią.

— Z chęcią — spuściła wzrok. - Dziękuję za propozycję.

— To ja dziękuję. Chodźmy.

Wychodząc z altany, rzuciła jeszcze okiem na leżankę. I pomyślała, że z Anny Tiller była jednak głupia i egzaltowana grafomanka.

Powoli, w milczeniu, w zapachu mięty, szałwii i pokrzywy, schodzili nad rzekę Westchnienie. Schodami w dół. Brzegiem strumienia, który zwał się Szept.

*****

Gdy wieczorem, wyperfumowana, z wilgotnymi jeszcze po aromatycznej kąpieli włosami weszła do królewskich komnat, zastała Auberona na sofie, schylonego nad księgą. Bez słowa, gestem tylko, polecił, by usiadła obok.

Księga była bogato ilustrowana. Prawdę powiedziawszy, nie było w niej nic prócz ilustracji. Ciri, choć starała się grać światową damę, krew uderzyła na policzki. W świątynnej bibliotece w Ellander widziała kilka podobnych dzieł. Ale z księgą Króla Olch tamte nie mogły konkurować, ani bogactwem i rozmaitością pozycji, ani artyzmem ich obrazowania.

Oglądali długo, w milczeniu.

— Rozbierz się, proszę.

Tym razem on też się rozebrał. Ciało miał szczupłe i chłopięce, chude wręcz jak Giselher, jak Kayleigh, jak Reef, których wielekroć widywała, gdy kąpali się w strumieniach lub górskich jeziorkach. Ale od Giselhera i Szczurów aż biła witalność, aż biło od nich życie, chęć życia płonąca wśród srebrnych kropelek rozpryskiwanej wody.

A od niego, od Króla Olch, biło zimno wieczności.

Był cierpliwy. Kilka razy zdawało się, że już, już. Ale jednak nic z tego nie wyszło. Ciri była na siebie zła, pewna, że to przez jej niewiedzę i paraliżujący brak wprawy. Zauważył to i uspokoił ją. Jak zwykle, bardzo skutecznie. A ona zasnęła. W jego ramionach.

Ale rano nie było go przy niej.

*****

Następnego wieczoru Król Olch po raz pierwszy objawił zniecierpliwienie.

Zastała go schylonego nad stołem, na którym leżało oprawione w bursztyn zwierciadło. Zwierciadło zasypane było białym proszkiem.

Zaczyna się, pomyślała.

Auberon małym nożykiem zebrał fisstech i uformował go w dwa wałeczki. Wziął ze stołu srebrną rurkę i wciągnął narkotyk do nosa, najpierw do lewej, potem do prawej dziurki. Jego oczy, zwykle błyszczące, trochę jakby przygasły i zmętniały, załzawiły się. Ciri z miejsca wiedziała, że nie była to pierwsza dawka.

Uformował na szkle dwa nowe wałeczki, zaprosił ją gestem, podając rurkę. A, co tam, pomyślała. Łatwiej będzie.

Narkotyk był niesłychanie silny.

Za małą chwilę siedzieli obydwoje na łóżku, przytuleni i gapili się na księżyc łzawiącymi oczyma.

Ciri kichnęła.

— Sznurowana noc — powiedziała, ocierając nos rękawem jedwabnej bluzki.

— Czarowna — poprawił, przecierając oko. - Ensh'eass, nie en'leass. Musisz popracować nad wymową.

— Popracuję.

— Rozbierz się.

Z początku wydawało się, że będzie dobrze, że narkotyk podziałał na niego samo podniecająco jak na nią. A na nią podziałał tak, że zrobiła się aktywna i przedsiębiorcza, ba, wyszeptała mu nawet do ucha kilka wielce nieprzyzwoitych — w jej mniemaniu — słów. Wzięło go to chyba trochę, efekt był, hmm, namacalny, w pewnym momencie Ciri pewna była, że to już, już. Ale to nie było już, już. Przynajmniej nie do końca.

I wtedy się zniecierpliwił. Wstał, narzucił na szczupłe ramiona sobolowe futro. Stał tak, odwrócony, zapatrzony w okno i księżyc. Ciri usiadła, oplotła kolana ramionami. Była rozczarowana i zła, a jednocześnie było jej jakoś dziwnie rzewnie. Było to niezawodnie działanie tego mocnego fisstechu.

— To wszystko moja wina — wymamrotała. - Ta blizna mnie szpeci, wiem. Wiem, co widzisz, gdy na mnie patrzysz. Dużo z elfki nie zostało we mnie. Złoty samorodek w kupie kompostu…

Odwrócił się gwałtownie.

— Jesteś niezwykle skromna — wycedził. - Ja powiedziałbym raczej: perła w świńskim gnoju. Brylant na palcu gnijącego trupa. W ramach ćwiczenia językowego sama opracuj inne jeszcze porównania. Jutro cię z nich przepytam, mała Dh'oine. Ludzka istoto, w której nic, absolutnie nic nie zostało z elfki.

Podszedł do stołu, wziął rurkę, pochylił się nad zwierciadłem. Ciri siedziała jak skamieniała. Czuła się tak, jakby ją opluto.

— Nie przychodzę do ciebie z miłości! — szczeknęła wściekle. - Jestem więziona i szantażowana, dobrze o tym wiesz! Ale ja się godzę, robię to dla…

— Dla kogo? — przerwał zapalczywie, całkiem nie po elfiemu. - Dla mnie? Dla uwięzionych w twoim świecie Aen Seidhe? Ty głupia dziewczyno! Robisz to dla siebie, dla siebie tu przychodzisz i nadaremnie usiłujesz się oddać. Bo to jest twoja jedyna nadzieja, jedyna deska ratunku. I powiem ci jeszcze: módl się, żarliwie módl się do twoich ludzkich idoli, bożków czy totemów. Bo albo będę ja, albo będzie Avallac'h i jego laboratorium. Wierz mi, nie chciałabyś trafić do laboratorium i zapoznać się z alternatywą.

— Jest mi wszystko jedno — powiedziała głucho, kurcząc się na łożu. - Godzę się na wszystko, byle tylko odzyskać wolność. By móc się wreszcie od was uwolnić. Odejść. Do mojego świata. Do moich przyjaciół.

— Twoich przyjaciół! - zadrwił. - Masz tu twoich przyjaciół!

Odwrócił się i raptownie rzucił jej zaprószone fisstechem zwierciadło.

— Masz tu swoich przyjaciół — powtórzył. Popatrz sobie.

Wyszedł, powiewając połami futra.

Z początku w zabrudzonym szkle widziała tylko własne, zamazane odbicie. Ale prawie natychmiast zwierciadło pojaśniało mlecznie, wypełniło się dymem. A potem obrazem.

Yennefer wisząca w otchłani, wyprężona, z rękoma wzniesionymi ku górze. Rękawy jej sukni są jak rozpostarte skrzydła ptaka. Jej włosy falują, przemykają między nimi małe rybki. Całe stada migoczących ruchliwych rybek. Niektóre skubią już policzki i oczy czarodziejki. Od nóg Yennefer biegnie ku dnu jeziora sznur, na końcu sznura, uwięziony w mule i moczarce, jest wielki kosz kamieni. W górze, wysoko, świeci i rozbłyskuje powierzchnia wód.

Suknia Yennefer faluje w tym samym rytmie co wodorosty.

Zapapraną fisstechem powierzchnię zwierciadła zasnuwa dym.

Geralt, szklisto blady, z zamkniętymi oczyma, siedzi pod zwisającymi ze skały długimi soplami, nieruchomy, oblodzony i szybko zasypywany nanoszonym przez kurniawę śniegiem. Jego białe włosy są już białymi strąkami lodu, białe sople zwisają mu z brwi, z rzęs, z warg. Śnieg wciąż pada i pada, rośnie zaspa pokrywająca nogi Geralta, rosną puchate czapy na jego barkach. Kurniawa wyje i świszcze…

Ciri zerwała się z łóżka, z impetem wyrżnęła zwierciadłem o ścianę. Pękła bursztynowa ramka, szkło rozprysnęło się na milion okruchów.

Rozpoznawała, znała, pamiętała ten rodzaj wizji. Ze swych dawnych snów.

— To wszystko nieprawda! — wrzasnęła. - Słyszysz, Auberon? Ja w to nie wierzę! To nie jest prawda! To tylko twoja złość, bezsilna jak ty sam! To twoja złość…

Usiadła na posadzce. I rozpłakała się.

*****

Podejrzewała, że w pałacu ściany mają uszy. Nazajutrz nie mogła się opędzić od dwuznacznych spojrzeń, wyczuwała za plecami uśmieszki, łowiła szepty.

Avallac'ha nigdzie nie było. Wie, pomyślała, wie, co się wydarzyło i unika mnie. Zawczasu, nim wstałam, popłynął lub pojechał gdzieś daleko ze swoją pozłacaną elfką. Nie chce ze mną rozmawiać, nie chce przyznać, że cały jego plan rozsypał się w gruzy.