Выбрать главу

Jarre nie pamiętał. Nie był pewien, czy w ogóle widział go kiedykolwiek na oczy. Mielfi też zresztą lekko przesadzał, zwąc go druhem. Był to syn bednarza z Ellander. Gdy razem uczęszczali do przyświątynnej infimy, Melfi zwykł był regularnie i dotkliwie bijać Jarre i nazywać go poczętym w pokrzywach bękartem bez ojca ni matki. Trwało to około roku, po którego upływie bednarz zabrał syna ze szkoły, potwierdziło się bowiem, że latorośl nadaje się wyłącznie do beczek. Tak to Melfi, miast w pocie czoła poznawać arkana czytania i pisania, w pocie czoła strugał klepki w warsztacie ojca. A gdy Jarre ukończył naukę i z rekomendacji świątyni zastał pomocnikiem pisarza w sądzie grodzkim, bednarczyk — wzorem taty — kłaniał mu się po pas, dawał prezenty i deklarował przyjaźń.

— do Wyzimy idziem — kontynuował opowieść Melfi. - Do armii. Wszyscy my tu, jak mąż jeden, do wojska Owi tu, uważasz, Milton i Ograbek, kmieccy synowie, z łanowej powinności wybrani, wiesz przecie…

— Wiem — Jarre obrzucił spojrzeniem kmiecych synów, jasnowłosych, podobnych jak bracia, gryzących jakieś nierozpoznawalne opieczone w popiele pożywienie. - Jeden z dziesięciu łanów. Łanowy kontyngens. A ty, Melfi?

— Ze mną — westchnął bernardczyk — to, uważasz, jest tak: za pierwszym razem, gdy cechy miały dać rekruta, to mię ojciec wybronili od ciągnięcia gałki. Ale przyszła bieda, trza było losować wtóry raz, bo tak miasto uradziło… Wiesz przecie…

— Wiem — przytaknął znowu Jarre. - Uzupełniające losowanie kontyngensu rada miasta Ellander ustanowiła wilkierzem z dnia szesnastego stycznia. Było to konieczne w obliczu nilfgaardzkiego zagrożenia…

— Posłuchaj ino, Szczupak, jak on gada — wtrącił się charkliwie krępy i ostrzyżony do skóry typ, ten zwany Okultichem, który niedawno pierwszy okrzyknął go na moście. - Paniczyk! Mądrala jakiś!

— Mądruś! - zawtórował przeciągle drugi, wielki parob z wiecznie przylepionym do krągłej gęby głupawym uśmiechem. - Mądraliński!

— Zatknij się, Klaproth — zaseplenił wolno ten nazywany szczupakiem, najstarszy w kompanii, rosły, z obwisłym wąsem i podgolonym karkiem. - Skoro mądrala, godzi się posłuchać, gdy prawi. Spor z tego może być. Nauka. A nauka nigdy nikomu nie zaszkodziła. No, prawie nigdy. I prawie nikomu.

— Co prawda, to prawda — ogłosił Melfi. - On, Jarre znaczy, faktycznie niegłupi jest, czytaty jest i pisaty… Uczony! Onże przecie w Ellander za pisarczyka sądowego robi, a w chamie Melitele cały księgów zbiór w pieczy ma…

— Cóż tedy, ciekawość — przerwał Szczupak, wpatrzony w Jarre przez dym i iskry — taki sądowo-świątynno-zasrany księgarz na gościńcu ku Wyzimie porabia?

— Jak i wy — powiedział chłopiec — do wojska idę.

— A czego to — oczy Szczupaka błyszczały, odbijały blask jak oczy prawdziwej ryby w świetle łuczywa na dziobie czółna — czego to sądowo-świątynny uczony we wojsku szukać myśli? Bo przecie nie w rekruty idzie? Hę? Toć każdy głupi wie, że świątynie wyjęte są spod kontyngensu, nie mają musu rekruta dostarczać. A i to wie każdy głupi, że każdy jeden sąd swego pisarczyka od służby zdolen jest wybronić i wyreklamować. Jakże to więc jest, panie urzędnik?

— Idę do wojska na ochotnika — oświadczył Jarre. - Zaciągam się sam, z własnej woli, nie z kontyngensu. Częściowo z pobudek osobistych, ale głównie z patriotycznego obowiązku.

Kompania ryknęła gromkim, dudniącym, chóralnym śmiechem.

— Baczcie, zuchy — przemówił wreszcie Szczupak — jakie to sprzeczności w człeku nieraz siedzą. Natury dwie. Ot, młodzik, zdać by się mogło, kształcony i bywały, do tego niezawodnie z przyrodzenia niegłupi. Wiedzieć powinien, co na wojnie się dzieje, znać, kto kogo bije i wnet całkiem pobije. A on, jak samiście słyszeli, bez przymusu, z własnej woli, z paterotycznego obowiązku chce się do przegrywającej partyji przyłączyć.

Nikt nie skomentował. Jarre tez nie.

— Taki paterotyczny obowiązek — rzekł wreszcie Szczupak — zwykle jeno chorych na umyśle cechujący, cóż, może i nawet przystoi świątynno-sądowym wychowankom. Ale była tu mowa i o jakisi pobudkach osobistych. Groźnie ciekawym, jakież owe osobiste pobudki są?

— Są one na tyle osobiste — uciął Jarre — że nie będę o nich opowiadał. Tym bardziej, że wam, mospanie, o waszych pobudkach też jakoś mówić niespieszno.

— Otóż bacz — rzekł po chwili ciszy Szczupak — że gdyby jaki prostak tak do mnie zagadał, z punktu wziąłby w pysk. No, ale jeśli uczony pisarczyk… Takiemu daruję… na ten raz. I opowiem: ja też do wojska idę. I też na ochotnika.

— By jak kto chory na umyśle przyłączyć się do przegrywających? — Jarre sam dziwił się, skąd nagle bierze się w nim tyle zuchwałości. - Po drodze obdzierając podróżnych na mostach?

— On — zarechotał Melfi, uprzedzając Szczupaka — cięgiem boczy się na nas za zasadzkę na mostku. Odpuśćże, Jarre, toć to tylko figle były! Sztuki takie niewinne. Prawda, Szczupak?

— Prawda — Szczupak ziewnął, kłapnął zębami, aż echo poszło. - Szutki takie niewinne. Życie smutne jest i osowiałe, rychtyk niby cielę, co je do szlachtuza wiodą. Tedy jeno szutką albo figlem można je sobie rozweselić. Nie uważasz tak pisarczyku?

— Uważam. W zasadzie.

— To dobrze — Szczupak nie spuszczał z niego błyszczących oczu. No inakszy marny by z ciebie był dla nas kompanion i lepiej by ci było do Wyzimy samopas powędrować. Choćby zaraz.

Jarre milczał. Szczupak przeciągnął się.

— Rzekłem, com miał rzec. No, zuchy, tedy my poszucili, pofiglowali, poweselili się, a tera do wczasu pora. Jeśli na odwieczerz mamy w Wyzimie być, to ze słonkiem trzeba, wyruszymy.

*****

Noc była bardzo zimna, Jarre mimo zmęczenia nie mógł zasnąć, zwinięty w kłębek pod opończą, z kolanami niemal dotykającymi podbródka. Gdy wreszcie usnął, spał źle, ustawicznie budziły go sny. Większości nie pamiętał. Oprócz dwóch. W pierwszym śnie znany mu wiedźmin Geralt z Rivii siedział pod zwisającymi ze skały długimi soplami, nieruchomy, oblodzony i szybko zasypywany walącym śniegiem. W drugim śnie Ciri na karym koniu, przytulona do grzywy, cwałowała szpalerem pokracznych olch usiłujących schwytać ją krzywymi konarami.

Ach, i przed samym świtem przyśniła mu się Triss Merigold. Po ubiegłorocznym pobycie w świątyni czarodziejka śniła się chłopcy kilka razy. Sny te zmuszały Jarre do rzeczy, których potem bardzo się wstydził.

Teraz, ma się rozumieć, do żadnego wstydu nie doszło. Było zwyczajnie za zimno.

*****

Rano, faktycznie ledwo słonko wzeszło, cała siódemka ruszyła w drogę. Milton i Ograbek, kmiecy synowie z łanowego kontyngensu, dawali sobie animuszu wojacką piosenką.

Jadzie, wojak, jadzie, zbirują pobrzękuje Uciekaj, dziewczyno, nuż cię pocałuje! A niech pocałuje, kto jemu zabrania, Wszak on własną piersią ojczyznę zasłnia!

Szczupak, Okultich, Klaproth i przyklejony do nich bednarczyk Melfi opowiadali sobie dykteryjki i anegdoty, niesłychanie w ich imieniu śmieszne.

— …a Nilfgaardczyk pyta: "Co tu tak śmierdzi?" A elf na to: "Gówno". Haaa, haa, haaa!

— He, he, he, heee!

— Ha, ha, ha, ha! A taki znacie? Idą Nilfgaardczyk, elf i krasnolud. Patrzą: leci mysza…

Im bardziej dzień rósł, tym więcej spotykali na gościńcu innych wędrowców, chłopskich wozów, komorniczych powodów, oddziałków maszerującego wojska. Niektóre wozy były wyładowane dobrem, za tymi banda Szczupaka szła z nosami niemal przy ziemi, niczym wyżły, zbierając co spadło — a to marchewkę, a to kartofel, rzepę, czasem nawet cebulę. Część łupu przemyślnie chowano na czarną godzinę, część łapczywie pożerano, nie przerywając opowiadania dowcipów.

— …a Nilfgaardczyk: pruuuu! I zesrał się po same uczy! Ha, ha, ha, ha, ha, ha!

— Haa, haaa, haa! O bogowie, nie wytrzymam… Zesrał się… Haaaa, haaa, haaa!

— He, heeee, heee!

Jarre czekał na okazję i pretekst do odłączenia się. Nie podobał mu się Szczupak, nie podobał mu się Okultich. Nie podobały mu się spojrzenia, jakimi Szczupak i Okultich obrzucali mijające ich kupieckie wozy, chłopskie zaprzęgi i siedzące na furmankach kobiety i dziewki. Nie podobał mu się drwiący ton Szczupaka, gdy ów co i rusz zagadywał o celowości zaciągania się na ochotnika w chwili, gdy klęska i zagłada są pewne i oczywiste.

Zapachniało oraną ziemią. Dymem. W dolinie, wśród regularnej szachownicy pól, gajów i lśniących jak zwierciadełka rybaków widzieli dachy zabudowań. Do ich uszu dobiegało czasem dalekie szczekanie psa, ryk wołu, pianie koguta.

— Widać, że zamożne te wioseczki — wyseplenił Szczupak, oblizując wargi. - Nieduże, ale misterne.

— Tu, w dolinie — pospieszył z wyjaśnieniem Okultich — niziołki żywią i gospodarzą. U nich wszystko misterne i ładne. Gospodarny to narodek, one karzełki.

— Nieludzie przeklęte — charknął Klaproth. - Chobołdy jedne! Une tu gospodarzą, a prawdziwemu człeku bieda przez takich a nędza. Takim nawet wojna nie szkodzi.

— Na razie — Szczupak rozciągnął usta w brzydkim uśmiechu. - Zapamiętajcie, zuchy, tę wioseczkę. Tę skrajną, wśród brzózek, u samego boru. Zapamiętajcie dobrze. Gdybym kiedy zapragnął tamój w gości, nie chciałbym błądzić.

Jarre odwrócił głowę. Udawał, że nie słyszy. Że widzi tylko gościniec przed sobą.

Maszerowali. Milton i Ograbek, kmiecy synowie z łanowego przyboru, zaintonowali nową pieśń. Mniej wojacką. Trochę jakby bardziej pesymistyczną. Mogącą — zwłaszcza po wcześniejszych aluzjach Szczupaka — być wręcz uznaną za niedobry omen.

Wszytcy ludzie, posłuchajcie Okrutności śmierci poznajcie Bądź ty stary abo młody Nie ujść ci śmiertelnej szkody; Kogo koli śmirć udusi Każdy jeji ulec musi…