Выбрать главу
*****

— Ten — ocenił ponuro Okultich — musi mieć dudki. Jeślić on nie ma dudków, to niech mnie wymniszą.

Osobnikiem, dla którego Okultich szedł na tak okropny hazard, był dogoniony wędrowny handlarz, idący obok ciągniętej przez osła dwukółki.

— Dudki dudkami — zaseplenił Szczupak — a osiołek też coś wart. Przyspieszcie kroku, zuchy.

— Melfi — Jarre chwycił bednarczyka za rękaw. - Otwórz no oczy. Nie widzisz, co tu się szykuje?

— Toć to tylko żarty, Jarre — Melfi wyszarpnął się. - Tylko żarty…

Wózek handlarza — z bliska widać to było wyraźnie — był jednocześnie straganem, mógł być jednocześnie na stragan zamieniony i rozłożony w ciągu kilku chwil. Cała ciągnięta przez osła konstrukcja pokryta była jaskrawymi i malowniczo zamaszystymi napisami, w których oferta handlarza obejmowała balsamy i driakwie leczące, talizmany i amulety ochronne, eliksiry, filtry i kataplazmy magiczne, środki piorące, a nadto wykrywacze metali, kruszców i trufli oraz niezawodne przynęty na ryby, kaczki i dziewki.

Handlarz, chudy i mocno przytłamszony brzemieniem wieku jegomość, obejrzał się, zobaczył ich, zaklął i popędził osła. Ale osioł, jak to osioł, ani myślał iść szybciej.

— Zacne rucho na onym — ocenił z cicha Okultich. - I na wózeczku cosik pewno znajdziem…

— No, zuchy — skomentował Szczupak. - Raz, dwa! Uporajmy się ze sprawą, póki mało świadków na gościńcu.

Jarre, sam nie mogąc nadziwić się swemu męstwu, kilkoma szybkimi krokami wysforował się przed kompanię i obrócił, stając między nimi a kupcem.

— Nie — powiedział, z trudem dobywając głosu ze ściśniętego gardła. - Nie pozwolę…

Szczupak powoli rozchylił kapotę i pokazał zatknięty za pas długi nóż, ewidentnie wyostrzony jak brzytwa.

— Nastąp no się, pisarczyku — zaseplenił złowrogo. - Jeśli szyję swą szanujesz. Myślałem, przygodzisz się w naszej kompanii, ale nie, nazbyt ciebie, widzę, twoja świątynia wyświętoszkowała, nazbyt żeś pobożnym kadzidłem prześmierdnął. Tedy nastąp się precz z drogi, bo inaczej…

— A co tu się wyrabia? Hę?

Zza flankujących gościniec pękatych i rosochatym wierzb, najpowszechniejszego elementu krajobrazu doliny Ismeny, wyłoniły się dwie dziwaczne postacie.

Obaj mężczyźni nosili nawoskowane i podkręcone ku górze wąsiska, barwne bufiaste pludry, pikowane, przybrane wstążkami kaftany i wielkie, miękkie, aksamitne berety z pękami piór. Oprócz wiszących przy szerokich pasach tasaków i puginałów, obaj mężczyźni nosili na plecach dwuręczne miecze, długie chyba na sążeń, o łokciowej długości rękojeściach i dużych wygiętych jelcach.

Lancknechci, podskakując, dopinali spodnie. Żaden nie uczynił choćby ruchu w stronę rękojeści ich straszliwych mieczy, ale Szczupak i Okultich i tak momentalnie spotulnieli, a wielki Klaproth skurczył się jak mechera, z której uszło powietrze.

— My tu… My tu nic… — zaseplenił Szczupak. - Nic złego…

— Żarty jeno! — kwiknął Melfi.

— Nikomu nie stała się krzywda — odezwał się niespodzianie zgarbiony handlarz. - Nikomu!

— My — wtrącił szybko Jarre — idziemy do Wyzimy, do wojska się zaciągnąć. Może i wam tamtędy po drodze, panowie wojacy?

— A i owszem — lancknecht parsknął, od razu orientując się, o co idze. - I nam do Wyzimy. Komu wola, może iść z nami. Bezpieczniej będzie.

— Bezpieczniej, jako żywo — dodał znacząco drugi, mierząc Szczupaka długim spojrzeniem. - Godzi się wszakoż dodać, że widzieliśmy tu niedawno w okolicy wyzimskiego bajlifa konny patrol. Wielce są oni do wieszania skorzy, marny los grasanta, którego na licu pochwycą.

— I wielebni dobrze — Szczupak odzyskał kontenans, wyszczerzył się szczerbato. - Wielebni, dobrze, waćpanowie, że jest na łotrzyków prawo i kara, słuszny to porządek. Ruszajmy tedy w drogę, do Wyzimy, do armii, bo paterotyczny obowiązek wzywa.

Lancknecht patrzył na niego długo i dość pogardliwie, potem wzruszył ramionami, poprawił mieczysko na plecach i pomaszerował drogą. Jego towarzysz, Jarre, tudzież handlarz ze swym osłem i wozem ruszyli za nim, a z tyłu, w małym oddaleniu, poczłapała Szczupacza hałastra.

— Dzięki wam — rzekł po jakimś czasie handlarz, popędzając osła witką — panowie rycerze. A i tobie dzięki młody paniczu.

— Noc to — machnął ręką lancknecht. - Przywyklim.

— Różni do wojska ciągną — jego towarzysz obejrzał się przez ramię. - Przyjdzie na wieś lub miasteczko przymus wybrańca z co dziesiątego łanu dać, to czasem korzystają, by tą modłą najsamprzód co najgorszej swołoczy się pozbyć. I pełne później trakty takich, o, jak ci tam, zawalidrogów. No, ale już tam w armii wyćwiczy ich w posłuchu gefrejterski kij, nauczą się gałgany moresu, gdy raz a drugi pójdą na praszczęta, w uliczkę z rózeg…

— Ja — pospieszył z wyjaśnieniem Jarre — idę zaciągnąć się na ochotnika, nie z przymusu.

— Chwali się, chwali — lancknecht spojrzał na niego, podkręcił nawoskowany koniuszek wąsa. - A to i widzę, żeś ty z deczko innej niż tamci ulepiony gliny. Czemuż to z nimi pospołu?

— Los nas zetknął.

— Widziałem już — głos żołnierza był poważny — takie losowe zetknięcia i zbratania, co zbratanych pod jedną wspólną przywiodły szubienicę. Wyciągnij z tego naukę, chłopcze.

— Wyciągnę.

*****

Nim przyćmione chmurami słońce stanęło w zenicie, dotarli do traktu. Tu czekała ich wymuszona przeprawa w podróży. Podobnie jak spora grupa wędrowców, którzy musieli się zatrzymać — trakt bowiem szczelnie wypełniony był maszerującym wojskiem.

— Na południe — znacząco skomentował kierunek marszu jeden z lancknechtów. - Na front. Ku Mariborowi i Mayenie.

— Znaki bacz — wskazał głową drugi.

— Redańczycy — powiedział Jarre. - Srebrne orły na karmazynie.

— Dobrześ zgadł — lancknecht poklepał go po ramieniu. - Iście łebski z ciebie młodzik. To jest redańskie wojsko, które królowa Hedwig w pomoc nam przysłała. My teraz jednością mocni, Temeria, Redania, Aedirn, Kaedwen, teraz my wszyscy alianci, jednej sprawy adherenci.

— Rychło w czas — odezwał się zza ich pleców Szczupak z wyraźnym przekąsem. Lancknecht obejrzał się, ale nic nie powiedział.

— Owóż siądźmy — zaproponował Melfi — i wytchnąć dajmy kulasom. Tego wojska końca nie widać, wiele czasu minie, nim się droga oswobodzi.

— Siędźmy — rzekł handlarz — tamój, na górce, stamtąd prospektum lepsze.

Redańska konnica przejechała, na nią, wzbijając pył, maszerowali kusznicy i pawężnicy. Za nimi widać już było kolumnę jadącej stępa pancernej jazdy.

— A tamci — wskazał pancernych Melfi — pod inszym idą znakiem. Czarną mają sztandartę, biało czymsiś upstrzoną.

— Ot, prowincja ciemna — lancknecht spojrzał na niego z pogardą. - Godła własnego króla nie poznają. To są srebrne lilije, tępa głowo…

— Pole czarne srebrnymi liliami usiane — powiedział Jarre i naraz zapragnął udowodnić, że kto jak kto, ale on nie jest ciemną prowincją.

— W dawnym herbie królestwa Temerii — zaczął — widniał lew kroczący. Ale tamerscy koronni książęta odmiennego herbu używali, a to mianowicie tym sposobem, że do tarczy dodawali dodatkowe pole, w którym były trzy lilie. Albowiem w symbolice heraldycznej jest kwiat lilii znakiem następcy tronu, królewskiego syna, dziedzica tronu i berła…

— Mądruś zasrany — szczeknął Klaproth.

— Niechaj go i zawrzyj gębę, koński łbie — rzekł groźnie lancknecht. - A ty, chłopcze praw dalej. Ciekawe to.

— A gdy królewicz Goidemar, syn starego króla Gardika, szedł do boju przeciw insurgentom diablicy Falki, wojsko temerskie właśnie pod jego znakiem, pod godłem linii walczyło i walne odnosiło przewagi. I gdy Goidemar tron po ojcu odziedziczył, na pamiątkę owych przewag i dla cudownego ocalenia żony i dziatek z rąk wrażych herbem królestwa ustanowił trzy lilie srebrne w polu czarnym. A później król Cedric specjalnym dekretem herb państwowy tym sposobem odmienił, że jest czarna tarcza srebrnymi liliami usiana. I taki jest Temerii herb po dziś dzień. Co łacno możecie wszyscy naocznie stwierdzić, albowiem traktem właśnie tameryjscy kopijnicy jadą.

— Bardzoś zgrabnie — rzekł handlarz — nam to wykoncypował, paniczu.

— Nie ja — westchnął — lecz Jan z Attre, uczony heraldyk.

— I tyś nie gorzej, widno, wyuczony.

— W sam raz — dorzucił półgłosem Szczupak — na rekruta. By dać się utłuc pod tych srebrnych liliji znakiem, za króla i Temerię.

Usłyszeli śpiew. Groźny, wojacki, huczący jak sztormowa fala, jak pomruk zbliżającej się burzy. Śladem za Temeryczykami szło równym i zwartym szykiem inne wojsko. Szara, niemal bezbarwna kawaleria, nad którą nie powiewały chorągwie ani proporce. Przed jadącymi na czele kolumny dowódcami niesiono ozdobioną końskimi ogonami tykę z poziomą poprzeczką, do której przybite były trzy ludzkie czaszki.

— Wolna Kompania — wskazał szarych jeźdźców lancknecht. - Kondotierzy. Najemne wojsko.

— Zrazu widać — westchnął Melfi — że bitni. Chłop w chłopa! A równo idą, by na paradzie…

— Wolna kompania — powtórzył lancknecht. - Przypatrzcie się, kmiotki i gołowąsy, prawdziwemu żołnierzowi. Owi już w boju byli, oni to, kondotierzy właśnie, banderie Adama Pangratta, Molli, Frontina i Abatemarco, one szalę przeważyły pod Mayeną, dzięki nim pękł nilfgaardzki pierścień, im to zawdzięczać, że twierdza oswobodzona.