Выбрать главу

— Gadasz — mruknął Skaggs — jakbyś ją naprawdę znał, Zigrin.

— Zostaw — warknął niespodziewanie Zoltan Chivay. - Z tym przeznaczeniem to on ma rację. Ja w to wierzę. Mam po temu powody.

— At — machnął ręką Sheldon Skaggs. - Co tu gadać darmo. Cirilla, Emhyr, przeznaczenie… Odległe to kwestie. Bliższa zasię kwestia, panowie, to Menno Coehoorn i Grupa Armii "Środek".

— Ano — westchnął Zoltan Chivay. - Coś mi się widzi, że nie minie nas wielka batalia. Może największa, jaką zna historia.

— Wiele — mruknął Dennis Cranmer. - Zaiste, wiele się rozstrzygnie…

— A jeszcze więcej się skończy.

— Wszystko… — Jarre beknął, obyczajnie przysłaniając usta dłonią. - Wszystko się skończy.

Krasnoludy przypatrywały mu się przez chwilę, zachowując milczenie.

— Nie całkiem — odezwał się wreszcie Zoltan Chivay — pojąłem cię, młodzieńcze. Nie zechciałbyś wyjaśnić, co miałeś na myśli?

— W radzie książęcej… — zająknął się Jarre. - E Ellander znaczy, mówiono, że zwycięstwo w tej wielkiej wojnie dlatego jest tak ważne, bo… Bo jest to wielka wojna, która położy kres wszystkim wojnom.

Sheldon Skaggs parsknął i opluł sobie brodę piwem. Zoltan Chivay zaryczał w głos.

— Wy tak nie sądzicie, panowie?

Teraz na Dennisa Cranmera wypadła kolej parsknąć. Yarpen Zigrin zachował powagę, patrzył na chłopca baczniej i jakby z troską.

— Synu — powiedział wreszcie bardzo serio. - Spójrz. Tam przy szynkwasie siedzi Evangelina Parr. Jest ona, trzeba przyznać, pokaźna. Ba, nawet wielka. Ale mimo jej rozmiarów ponad wszelką wątpliwość nie jest to kurwa zdolna położyć kres wszystkim kurwom.

*****

Skręciwszy w ciasny i bezludny zaułek, Dennis Cranmer zatrzymał się.

— Trza mi cię pochwalić, Jarre — powiedział. Wiesz, za co?

— Nie.

— Nie udawaj. Przede mną nie musisz. Warte pochwały jest, żeś ni okiem mrugnął, gdy o tej Cirilli gadano. Jeszcze bardziej chwalebne, żeś wówczas gęby nie otwarł… No, no, nie rób głupiej miny. Ja wiedziałem wiele o tym, co się działo u Nenneke za świątynnym murem, możesz mi wierzyć, że wiele. A gdyby tego ci było mało, to wiedz, żem słyszał, jakie imię ci handlarz na medalionie wypisał.

— Trzymaj tak dalej — krasnolud taktownie udał, że nie zauważa pąsów, którymi oblał się chłopiec. - Trzymaj tak dalej, Jarre. I nie tylko w sprawie Ciri… Na co ty się gapisz?

Na ścianie widocznego w wylocie uliczki spichlerza widniał koślawy, wymalowany wapnem napis głoszący: RÓB MIŁOŚĆ NIE WOJNĘ. Tuż pod spodem ktoś — znacznie mniejszymi literami — nabazgrał: RÓB KUPĘ CO RANO.

— Ty w inną stronę patrz, durny — szczeknął Dennis Cranmer. - Za samo patrzenie na takie napisy możesz podpaść, a powiesz co nie w porę, oćwiczą u słupa, krwawo skórę z grzbietu złuszczą. Tu chybkie sądy! Wielce chybkie!

— Widziałem — mruknął Jarre — szewca w dybach. Jakoby za sianie defetyzmu.

— Jego sianie — stwierdził poważnie krasnolud, ciągnąc chłopca za rękaw — polegało prawdopodobnie na tym, że odprowadzając syna do oddziału, płakał, miast wznosić patriotyczne okrzyki. Za poważniejszą siejbę inaczej tu karzą. Chodź, pokażęć.

Wyszli na placyk. Jarre cofnął się, zakrywając rękawem usta i nos. Na wielkiej kamiennej szubienicy wisiało kilkanaście trupów. Niektóre — zdradzał to wygląd i zapach — wisiały już długo.

— Ten — wskazał Dennis, oganiając się jednocześnie od much — wypisywał na murach i płotach głupie napisy. Tamten twierdził, że wojna to sprawa panów i że nilfgaardzcy wybranieccy chłopi nie są jego wrogami. Tamten po pijanemu opowiadał następującą anegdotkę: "Co to jest dzida? To broń wielmożów, kij, mający biedaka na każdym z końców". A tam, na końcu, widzisz tę babę? To bajzelmama z wojskowego bordelu na kółkach, który ozdobiła napisem: "Ciupciaj, wojaku, dziś! Bo jutro możesz już nie móc".

— I tylko za to…

— Jedna z jej dziewczyn miała nadto, jak się okazało, trypra. A to już paragraf o dywersji i obniżaniu zdolności bojowej.

— Zrozumiałem, panie Cranmer — Jarre wyprężył się w pozycji, którą uważał za żołnierską. - Ale nie obawiajcie się o mnie. Ja nie jestem żadnym defetystą…

— Gówno zrozumiałeś i nie przerywaj mi, bom nie skończył. Ten ostatni wisielec, ten już dobrze zaśmierdziały, zawinił tylko tym, że na gadkę szpicla prowokatora zareagował okrzykiem: "Prawiście, panie, racja wasza, tak jest, nie inaczej, jak dwa a dwa cztery!" Teraz powiedz, żeś zrozumiał.

— Zrozumiałem — Jarre rozejrzał się ukradkiem. - Będę uważał. Ale… Panie Cranmer… Jak to jest naprawdę…

Krasnolud też się rozejrzał.

— Naprawdę — powiedział cicho — to jest tak, że Grupa Armii "Środek" marszałka Menno Coehoorna idzie na północ w sile jakichś stu tysięcy chłopa. Naprawdę, to gdyby nie powstanie w Verden, już by tu byli. Naprawdę, to dobrze by było, gdyby doszło do rokowań. Naprawdę, to Temeria i Redania nie mają sił, by powstrzymać Coehoorna. Naprawdę, nie przed strategiczną rubieżą Pontaru.

— Rzeka Pontar — szepnął Jarre — jest na północ od nas.

— To właśnie chciałem powiedzieć. Ale pamiętaj: o tym gębę na kłódkę.

— Będę się strzegł. Gdy już będę w oddziale, też muszę? Też mogę trafić na szpicla?

— W liniowym oddziale? Blisko linii frontu? Raczej nie. Szpicle dlatego są tacy gorliwi za frontem, bo boją się sami trafić na front. Nadto, gdyby wieszano każdego żołnierza, który sarka, narzeka i bluźni, nie byłoby komu wojować. Ale gębę, Jarre, to ty, jak w sprawie owej Ciri, zawżdy trzymaj zamkniętą. Do zamkniętej, miarkuj moje słowa, nigdy nie wleci żadna sralimucha. Ninie pójdź, zaprowadzę do komisyji.

— Powiecie tam za mną słowo? — Jarre z nadzieją spojrzał na krasnoluda. - Co? Panie Cranmer?

— Oj, głupiś ty, pisarczyku. Tu jest armia! Gdybym za tobą mówił i cię protegował, to jakbym ci na plecach złotą nicią «oferma» wyhaftował! Życia byś w oddziale nie miał, chłopczyno.

— A do was… — zamrugał Jarre. - Do waszego oddziału…

— Nawet nie myśl o tym.

— Bo u was — rzekł gorzko chłopiec — tylko dla krasnoludów miejsce, prawda? Nie dla mnie, prawda?

— Prawda.

Nie dla ciebie, pomyślał Dennis Cranmer. Nie dla ciebie, Jarre. Bo ja mam wciąż jeszcze nie spłacone długi u Nenneke. Dlatego chciałbym, byś cało wrócił z tej wojny. A ochotniczy Huf Mahakamski złożony z krasnoludów, z osobników obcej i gorszej rasy, będą zawsze posyłać z najwredniejszymi zadaniami, na najgorsze odcinki. Tam, skąd się nie wraca. Tam, dokąd nie posłałoby się ludzi.

— Jak zatem sprawić — podjął Jarre zachmurzony — by trafić do dobrego oddziału?

— A który, po twojemu, taki ekstra, by się do niego aż starać?

Jarre odwrócił się, słysząc śpiew, wzbierający jak fala przyboju, rosnący jak grzmoty szybko nadciągającej burzy. Śpiew głośny, mocny, twardy jak stal. Słyszał już taki śpiew.

Uliczką od zamku, zwinąwszy się w trójki, jechał stępa oddział kondotierów. Na czele, na siwym ogierze, pod ozdobioną ludzkimi czaszkami tyką, podążał dowódca, szpakowaty mężczyzna o orlim nosie i włosach splecionych w opadający na zbroję harcap.

— Adam «Adieu» Pangratt — mruknął Dennis Cranmer.

Śpiew kondotierów grzmiał, huczał, hurgotał. Kontrapunktowany dzwonem podków o bruk, wypełniał uliczkę aż po szczyty domów, wzbijał się ponad nie, hen, wysoko, w błękitne niebo nad miastem.

Śloz nie wyleją kochanki ni żony Gdy niemię przyjdzie nam obłapić krwawą Bo my za dukat, jak słońce czerwony W bój idziem żwawo!

— Pytacie, jaki oddział… - rzekł Jarre, nie mogąc oderwać wzroku od kawalerzystów. - A choćby taki jak ten! W takim chciałoby się…

— U każdego swoja piosenka — przerwał cicho krasnolud. - I każdy po swojemu ziemię skrwawioną obłapi. Tak, jak mu wypadnie. I albo zapłaczą po nim, albo nie. Na wojnie, pisarczyku, tylko śpiewa i maszeruje się równo, w szyku stoi się równo. A potem, w boju, każdemu to, co właśnie jemu pisane. Czy w Wolnej Kompanii «Adieu» Pangratta, czy w piechocie, czy w taborach… Czy w błyszczącej zbroi i z kraśnym pióropuszem, czy w łapciach i zawszonym kożuchu.. Czy na rączym dzianecie, czy za pawężą… Każdemu co innego. Jak mu wypadnie! No, ot i komisyja, widzisz szyld nad wejściem? Tam, tobie droga, skoroś żołnierzem być zadumał. Idź, Jarre. Bywaj. Uwidzim się, gdy będzie po wszystkim.

Krasnolud odprowadził wzrokiem chłopca aż do chwili, gdy ten znikł w drzwiach oberży zajętej przez komisję rekrutacyjną.

— Albo się i nie uwidzim — dodał cicho. Nie wiada, co komu pisane. Co komu wypadnie.

*****

— Konno jeździsz? Z łuku albo z kuszy szyjesz?

— Nie, panie komisarzu. Ale umiem pisać i kaligrafować, także starsze runy… Znam starszą mowę…

— Mieczem robisz? Wdrożonyś w kopii?

— …czytałem Historię wojen. Dzieła marszałka Pelligrama… I Rodericka de Novembre…

— A może chociaż zdolisz gotować?

— Nie, nie zdolę… Ale nieźle rachuję…

Komisarz skrzywił się i machnął ręką.

— Oczytany mądrala! Który to już dzisiaj? Wypisać mu papier do be-pe-pe. Będziesz służył w be-pe-pe, młodzieńcze. Jazda z tym kwitem na południowy kraniec miasta, potem zaś za Mariborską Bramę, nad jezioro.

— Ale…

— Trafisz bez ochyby. Następny!