— Co teraz, wiedźminie? — Cahir odwrócił się na kulbace. - Ślady się skończyły. Zawiało je.
— Nie zawiało ich — zaprzeczyła Milva. - Tu, w jar, zawieja nie dochodzi.
— Co więc stało się z koniem?
Łuczniczka wzruszyła ramionami, skurczyła się w siodle, wciągając głowę w ramiona.
— Gdzie podział się ten koń? - nie rezygnował Cahir. - Zniknął? Uleciał? A może to się nam wszystko zdawało? Geralt? Co ty na to?
Wichura zawyła nad wąwozem, zamiotła, zakurzyła śniegiem.
— Dlaczego — zapytał wampir, przyglądając się wiedźminowi bacznie — kazałeś nam jechać tym śladem, Geralt?
— Nie wiem — przyznał po chwili. - Coś… Coś czułem. Coś mnie tknęło. Nieważne co. Miałeś rację, Regis. Wracajmy nad Sansretour i trzymajmy się rzeki, bez wycieczek i skoków w boki, które mogą źle się skończyć. Zgodnie z tym, co mówił Reynart, prawdziwa zima i złe pogody czekają na nas dopiero na przełęczy Malheur. Gdy tam dotrzemy, musimy być w pełni sił. Nie stójcie tak, zawracamy.
— Nie wyjaśniwszy, co stało się z tym dziwnym koniem?
— A co tu wyjaśniać? - rzucił gorzko wiedźmin. - Ślady zamiotło i tyle. Zresztą, może to naprawdę był muflon?
Milva patrzyła na niego dziwnie, ale powstrzymała się od komentarza.
Gdy wrócili nad rzekę, tajemniczych śladów nie było już i tam, zaniosło je i zasypało mokrym śniegiem. W cynowoszarym nurcie Sansretour gęsto płynął śryż, wirowały i obracały się kawały kry.
— Coś wam powiem — odezwała się Angouleme. - Ale obiecajcie, że nie będziecie się śmiać.
Odwrócili się. W naciągniętej na uszy wełnianej czapce z pomponem, z zaczerwionymi od mrozu policzkami i nosem, odziana w niekształtny kożuch dziewczyna wyglądała zabawnie, wypisz, wymaluj mały i pękaty kobold.
— Coś wam powiem względem tych śladów. Jak byłam u Słowika, w hanzie, to mówili, że zimą po przełęczach jeździ na zaklętym koniu Król Gór, władca lodowych demonów. Spotkać do twarzą w twarz, pewna śmierć. Co powiesz, Geralt? Czy o możliwe, żeby…
— Wszystko — przerwał jej. - Wszystko jest możliwe. W drogę, kompania. Przed nami przełęcz Malheur.
Śnieg smagał i siekł, wiatr dął, śród kurniawy świszczały i wyły lodowe demony.
W tym, że wrzosowisko, na które trafiła, nie jest jej znajomym wrzosowiskiem, Ciri połapała się od razu. Nie musiała nawet czekać wieczoru, była pewna, że tu nie zobaczyłaby dwóch księżyców.
Las, którego skrajem pojechała, był równie dziki i nieprzystępny jak tamten, ale różnice dały się widzieć. Tu, dla przykładu, było więcej brzóz, a o wiele mniej buków. Tam nie słyszało i nie widziało się ptaków, tu było ich mnóstwo. Tam między wrzosami były tylko piach i mech, tutaj dywanami całymi płoził się zielony widłak. Nawet pryskające sprzed kopyt Kelpie koniki polne były tutaj jakieś inne. Swojskie jakby. A potem…
Serce zabiło jej mocniej. Zobaczyła dróżkę, zarośniętą i zaniedbaną. Wiodącą w głąb lasu.
Ciri rozejrzała się dokładnie i upewniła się, że dziwna droga nie biegnie dalej, że tu ma swój koniec. Że nie wiedzie do lasu, ale z niego lub przezeń. Nie deliberując długo, szturchnęła bok klaczy obcasem i wjechała między drzewa. Będę jechać do południa, pomyślała, jeśli do południa nie natrafię na nic, zawrócę i pojadę w stronę przeciwną, za wrzosowiska.
Jechała stępa pod baldachimem konarów, rozglądając się uważnie, starając się nie przegapić niczego ważnego. Dzięki temu nie przegapiła staruszka wyglądającego zza dębu.
Staruszek, niziutki, ale bynajmniej nie zgarbiony, ubrany był w lnianą koszulę i portki z takiegoż materiału. Na nogach miał wielkie i prześmiesznie wyglądające łapcie z łyka. W jednym ręku dzierżył sękaty kostur, w drugim wiklinową kobiałkę. Jego twarzy Ciri nie widziała dokładnie, kryło obszarpane i zwisające rondo słomianego kapelusza, spod którego wystawał opalony nos i siwa skołtuniona broda.
— Bez lęku — powiedziała. - Nie uczynię ci nic złego.
Siwobrody przestąpił z łapcia na łapeć i zdjął kapelusz. Twarz miał okrągłą, upstrzoną starczymi plamami, ale czerstwą i niewiele pomarszczoną, brwi rzadkie, podbródek mały i bardzo silnie cofnięty. Długie siwe włosy nosił związane na karku w harcap, wierzch głowy miał natomiast zupełnie łysy, błyszczący i żółty jak harbuz.
Widziała, że patrzy na jej miecz, na wystającą ponad ramię rękojeść.
— Nie lękaj się — powtórzyła.
— Hej, hej! — powiedział, mamląc nieco. - Hej, hej, moja panno. Leśny dziadek się nie lęka. Nie jest z tych lękliwych, o nie.
Uśmiechną się. Zęby miał duże, bardzo mocno wysunięte do przodu, a to przez zły zgryz i cofniętą żuchwę. To wskutek tego tak mamlał.
— Leśny dziadek nie boi się wędrowców — powtórzył. - Nawet zbójców. Leśny dziadek ubogi jest, nieboraczek. Leśny dziadek spokojny, nie wadzi nikomu. Hej!
Uśmiechnął się znowu. Gdy się uśmiechał, zdawał się składać wyłącznie z przednich zębów.
— A ty, moja panno, nie lękasz się Leśniego Dziadka?
Ciri parsknęła.
— Wyobraź sobie, że nie. Też nie jestem z tych lękliwych.
— Hej, hej, hej! A to ci dopiero!
Zrobił krok w jej stronę, podpierając się kosturem. Kelpie parsknęła. Ciri ściągnęła jej wodze.
— Nie lubi obcych — ostrzegła. - A potrafi ugryźć.
— Hej, hej! Leśny dziadek wie. Niedobra, niegrzeczna kobyłka! A skąd to, ciekawość, panna jedzie? I dokąd, dajmy na to, zmierza?
— To długa historia. Dokąd prowadzi ta droga?
— Hej, hej! To panna tego nie wie?
— Nie odpowiadaj pytaniami na pytania, jeśli łaska. Dokąd dojadę tą drogą? Co to w ogóle jest za miejsce? I co to… za czas?
Staruszek znowu wystawił zęby, poruszył nimi jak nutria.
— Hej, hej — zamamlał. - A to ci dopiero. Jaki czas, panna pyta? Oj, z daleka, widać, z daleka przywędrowała panna do Leśnego Dziadka!
— Z dość daleka, owszem — kiwnęła obojętnie. - Z innych…
— Miejsc i czasów — dokończył. - Dziadek wie. Dziadek się domyślił.
— Czego? — spytała podniecona. - Czego się domyśliłeś? Co wiesz?
— Leśny Dziadek dużo wie.
— Mów!
— Panna głodna pewnie? — wysunął zęby. - Spragniona? Zdrożona? Jeśli zechce, Leśny Dziadek zawiedzie do chaty, nakarmi, napoi. Ugości.
Ciri od dłuższego czasu nie miała czasu i głowy, by myśleć o odpoczynku i jedzeniu. Teraz słowa dziwnego starca sprawiły, że żołądek skurczył się jej, jelita zasupłały w supeł, a język uciekł gdzieś głęboko. Starzec obserwował ją spod ronda kapelusza.
— Leśny Dziadek — zamamlał — w chacie ma jadło. Ma wodę źródlaną. Ma i siano dla kobyłki, złej kobyłki, co chciała poczciwego Dziadka ugryznąć! Hej! Wszystko jest w chacie u Leśnego Dziadka. A i pogadać o miejscach i czasach można będzie… To wcale niedaleko, o nie. Skorzysta panna wędrowniczka? Nie wzgardzi gościną ubogiego Dziadka nieboraczka?
Ciri przełknęła ślinę.
— Prowadź.
Leśny Dziadek odwrócił się i poczłapał ledwo widoczną ścieżynką wśród gęstwiny, odmierzając drogę energicznymi wymachami kostura. Ciri jechała na nim, schylając głowę pod gałęziami i powstrzymując cuglami Kelpie, która iście zawzięła się, żeby ukąsić staruszka lub przynajmniej zjeść mu kapelusz.
Wbrew zapewnieniom wcale nie było niedaleko. Gdy dotarli na miejsce, na polanę, słońce stało już prawie w zenicie.
Chata Dziadka okazała się malowniczą ruderą na palach, z dachem, który ewidentnie reperowany był często i za pomocą tego, co akurat było pod ręką. Ściany chaty obite były skórami wyglądającymi na świńskie. Przed chatą stała drewniana konstrukcja o kształcie szubienicy, niski stół i pień z wbitą siekierą. Za chatą widać było palenisko z kamieni i gliny, na którym stały wielkie okopcone sagany.
— Oto dom Leśnego Dziadka — staruszek nie bez dumy wskazał kosturem. - Tutaj Leśny Dziadek mieszka. Tutaj sypia. Tutaj jadło gotowi. Jeśli ma co gotowić. Trud, srogi to trud dobyć jadła w puszczy. Panna wędrowniczka lubi kaszkę perłową?
— Lubi — Ciri znowu przełknęła ślinę. - Wszystko lubi.
— Z mięskiem? Z omastą? Ze skwarkami?
— Mhm.
— A nie widać — Dziadek obrzucił ją taksującym spojrzeniem — żeby panna ostatnio często mięska i skwarków kosztowała, o nie. Chudziutka panna, chudziutka. Skóra i kości! Hej, hej! A co to takiego? Za panny plecami?
Ciri obejrzała się, dając się nabrać na najstarszą i najprymitywniejszą sztuczkę świata.
Straszliwy cios sękatego kostura trafił ją prosto w skroń. Refleksu wystarczyło jej tylko na tyle, by unieść rękę, dłoń częściowo zamortyzowała uderzenie zdolne rozbić czaszkę jak jajo. Ale Ciri i tak znalazła się na ziemi, ogłuszona, oszołomiona i kompletnie zdezorientowana.
Dziadek, wyszczerzywszy zęby, doskoczył do niej i zdzielił kosturem jeszcze raz. Ciri znowu zdołała zasłonić głowę rękami, skutek był taki, że obie zwisły jej bezwładnie. Lewa była z pewnością przetrącona, kości śródręcza prawdopodobnie strzaskane.
Dziadek, skacząc, dopadł ją z drugiej strony i walnął kijem w brzuch. Krzyknęła, zwijając się w kłębek. Wtedy rzucił się na nią jak jastrząb, przewrócił twarzą do ziemi, przygniótł kolanami. Ciri wyprężyła się, ostro wierzgnęła w tył, chybiając, zadała gwałtowny cios łokciem, trafiając. Dziadek ryknął wściekle i huknął ją pięścią w potylicę z taką mocą, że zaryła się twarzą w piach. Chwycił ją za włosy na karku i przytłoczył do ziemi nos i usta. Poczuła, że się dusi. Starzec uklęknął na niej, wciąż cisnąc głowę do ziemi, zerwał jej z pleców miecz i odrzucił go. Potem zaczął gmerać koło spodni, znalazł klamrę, rozpiął. Ciri zawyła, krztusząc się i plując piaskiem. Przydusił ją mocniej, unieruchomił, wkręciwszy włosy w pięść. Mocnym szarpnięciem zdarł jej spodnie.