Выбрать главу

— Ale my będziemy leczyć. Bo to jest, przepraszam za banał, racja naszego istnienia. Pomagać potrzebującym. Pomożemy więc banalnie tylu, ilu zdołamy pomóc.

Znowu nikt nie skomentował. Rusty odwrócił się.

— Nie damy rady zrobić więcej, niż będziemy w stanie — powiedział ciszej i cieplej. - Ale postaramy się wszyscy, żeby nie było dużo mniej.

*****

— Ruszyli — stwierdził konetabl Jan Natalis i wytarł spotniałą dłoń o biodro. - Wasza Królewska Mość, Nilfgaard ruszył. Idą na nas!

Król Foltest, opanowując tańczącego konia, siwka w ozdobionym liliami rzędzie, odwrócił ku konetablowi swój piękny, godny bicia na monetach profil.

— Tedy trzeba nam przyjąć ich godnie. Mości konetablu! Panowie oficerowie!

— Śmierć Czarny,! - wrzasnęli jednym głosem kondotier Adam «Adieu» Pangratt i hrabia de Ruyter. Konetabl popatrzył na nich, potem wyprostował się i nabrał tchu w płuca.

— Do chorągwi!!!

Z oddali głucho grzmiały nilfgaardzkie litwary i bębny, buczały krzywuły, olifanty i surmy. Ziemia, uderzona tysiącami kopyt, drgnęła.

*****

— To już — odezwał się Andy Biberveldt, niziołek, starszy taboru, odgarniając włosy z małego, szpiczasto zakończonego ucha. - Lada chwila…

Tara Hildebrandt, Didi «Chmielarz» Hofmeier i pozostali zgromadzeni wokół wozacy pokiwali głowami. Oni też słyszeli głuchy, jednostajny łomot kopyt dobiegający zza wzgórza i lasu. Wyczuwali drżenie ziemi.

Ryk wzmógł się raptownie, skoczył o ton wyżej.

— Pierwsza salwa łuczników. - Andy Biberveldt miał doświadczenie, widział, a raczej słyszał, niejedną bitwę. - Będzie jeszcze jedna.

Miał rację.

— Teraz to już się zderzą!

Lepp… piej www… wejdźmy ppp… pod wozy — zaproponował William Hardbottom, zwany Momotkiem, kręcąc się niespokojnie. - Mmmm… mówię wam…

Biberveldt i pozostałe niziołki spojrzały na niego z politowaniem. Pod wozy? Po co? Od miejsca bitwy dzieliło ich blisko ćwierć mili. A gdyby nawet zagon jaki wpadł tu, na tyły, na tabory, zbawi to kogo siedzenie pod wozem?

Ryk i łomot narastały.

— Już — ocenił Andy Biberveldt. I znowu miał rację.

Z odległości ćwierć mili, zza wzgórza i lasu, przez ryk i nagły huk walącego o żelazo żelaza, dobiegł taborytów wyraźny, makabryczny, podnoszący włosy na głowie dźwięk.

Kwik. Straszliwy, rozpaczliwy, dziki kwik i wizg kaleczonych zwierząt.

— Kawaleria… — Biberveldt oblizał wargi. - Kawaleria nadziała się na piki…

— Tyy… tylko — wydukał pobladły Momotek — nie wiem co im kkk… konie zawiniły, sss… kkk… kurwysynom.

*****

Jarre wymazał gąbką nie wiedzieć które już z rzędu napisane zdanie. Przymknął oczy, przypominając sobie tamten dzień. Moment, w którym zderzyły się obie armie. W którym oba wojska, jak zawzięte brytany, skoczyły sobie do gardeł, zwarły w śmiertelnym uścisku.

Szukał słów, którymi można by było to opisać.

Na próżno.

*****

Klin jazdy z impetem wbił się w czworobok. Niczym gigantyczny puginał w sztychu dywizja «Alba» skruszyła wszystko, co broniło dostępu do żywego ciała temerskiej piechoty — piki, oszczepy, halabardy, włócznie, pawęże i tarcze. Niczym puginał dywizja «Alba» wbiła się w żywe ciało i toczyła krew. Krew, w której teraz taplały się i ślizgały konie. Ale ostrze puginału, choć wbite głęboko, nie dosięgło serca ani żadnego z żywotnych organów. Klin dywizji «Alba», miast rozgnieść i rozczłonkować temerski czworobok, wbił się i utknął. Uwiązł w elastycznej i gęstej jak smoła hurmie pieszego ludu.

Początkowo nie wyglądało to groźnie. Czoło i boki klina stanowiły elitarne ciężkozbrojne roty, od tarcz i blach pancerzy klingi i żeleźca lancknechtów odskakiwały jak młoty od kowadeł, nie było się też jak dobrać do oladrowanych wierzchowców. I choć co i rusz któryś z pancernych walił się jednak z konia lub razem z koniem, to miecze, topory, czekany i morgensterny kawalerzystów kładły napierających piechocińców prawdziwym pokotem. Uwięźnięty w ciżbie klin drgnął i zaczął wbijać się głębiej.

— "Albaaa"! — Młodszy lejtnant Devin aep Meara usłyszał krzyk obersztera Eggebrachta, wybijający się ponad szczęk, ryk, wycie i rżenie. - Naprzód, «Alba»! Niech żyje cesarz!

Ruszyli, rąbiąc, tłukąc i tnąc. Spod kopyt kwiczących i wierzgających koni słychać było plusk, chrup, zgrzyt i trzask.

— «Aaalbaaa»!

Klin utknął znowu. Lancknechci, choć przerzedzeni i skrwawieni, nie ustąpili, naparli, ścisnęli jazdę jak cęgami. Aż zatrzeszczało. Pod ciosami halabard, berdyszów i bojowych cepów załamali się i pękli pancerni pierwszej linii. Dźgani partyzanami i spisami, ściągani z siodeł hakami gizarm i rohatyn, bezlitośnie tłuczeni żelaznymi kiścieniami i maczugami kawalerzyści dywizji «Alba» zaczęli umierać. Wbity w czworobok piechoty klin, jeszcze niedawno groźne, kaleczące żelazo w żywym organizmie, teraz był jak sopel lodu w wielkiej chłopskiej pięści.

— Tameriaaaa! Za króla, chłopy! Bij Czarnych!

Ale lancknechtom też nie przychodziło łatwo. «Alba» nie dawała się rozerwać, miecze i topory wznosiły się i spadały, rąbały i cięły, za każdego zwalonego z kulbaki jeźdźca piechota płaciła srogą cenę krwi.

Oberszter Eggebracht, pchnięty w szczelinę pancerza cienkim jak szydło ostrzem spisy, zakrzyczał, zakołysał się w kulbace. Nim zdołano dać mu pomoc, straszliwy cios bojowego cepa zmiótł go na ziemię. Piechota zakłębiła się nad nim.

Sztandar z czarnym alerionem ze złotym perisonium na piersi zachwiał się i upadł. Pancerni, wśród nich i młodszy lejtnant Devlin aep Meara, rzucili się w tamtą stronę, rąbiąc, siekąc, tratując, wrzeszcząc.

Chciałbym wiedzieć, pomyślał Devlin aep Meara, wyrywając miecz z rozłupanego kapalina i czaszki temerskiego lancknechta. Chciałbym wiedzieć, pomyślał, szerokim uderzeniem odbijając godzące w niego zębate żeleźce gizarmy.

Chciałbym wiedzieć, po co to wszystko. Dlaczego to wszystko. I przez kogo to wszystko.

*****

— Eee… I wtedy zebrał się konwent wielkich mistrzyń… Naszych Czcigodnych Matek… E… Których pamięć zawsze żywa będzie wśród nas… Albowiem… Eee… wielkie mistrzynie z Pierwszej Loży… uradziły… Eee… Uradziły…

— Adeptko Abonde. Jesteś nie przygotowana. Ocena niedostateczna. Siadaj.

— Ale ja się uczyłam, naprawdę…

— Siadaj.

— Po licho mamy się uczyć o tych starociach — zamruczała Abonde, siadając. - Kogo to dziś obchodzi… I jaki z tego pożytek…

— Cisza! Adeptka Nimue!

— Obecna, pani mistrzyni.

— To widzę. Czy znasz odpowiedź na pytanie? Jeśli nie znasz, siadaj i nie trwoń mojego czasu.

— Umiem.

— Słucham.

— Więc uczą nas kroniki, że konwent mistrzyń zebrał się na zamku Łysa Góra, by uradzić, jakim sposobem zakończyć szkodliwą wojnę, jaką wiedli ze sobą cesarz Południa i władcy Północy. Czcigodna Matka Assire, święta męczenniczka, rzekła, że władcy nie ustaną wojować, póki się porządnie nie wykrwawią. A Czcigodna Matka Filippa, święta męczenniczka, odpowiedziała: "Dajmy im więc wielką i krwawą, straszną i okrutną bitwę. Doprowadźmy do takiej bitwy. Niech armie cesarza i wojska królów spłyną w tej bitwie krwią, a wtedy my, Wielka Loża, zmusimy ich do zawarcia pokoju". I tak się właśnie stało. Czcigodne Matki sprawiły, że doszło do bitwy pod Brenną. A władcy zostali zmuszeni do zawarcia pokoju cintryjskiego.

— Bardzo dobrze adeptko Nimue. Postawiłabym ci ocenę celującą… Gdyby nie owo "więc" na początku wypowiedzi. Nie zaczyna się zdania od "więc". Siadaj. A teraz o pokoju cintryjskim opowie nam…

Zadzwonił dzwonek na przerwę. Ale adeptki nie zareagowały natychmiastowym wrzaskiem i łomotem pulpitów. Zachowały ciszę i godny, dystyngowany spokój. Nie były już smarkulami z freblówki. Były trzecią klasą! Miały po czternaście lat!

A to zobowiązywało.

*****

— No, tutaj wiele do dodania nie ma — Rusty ocenił stan pierwszego rannego, właśnie kalającego krwią niepokalaną biel stołu. - Kość udowa rozkruszona… Tętnica ocalała, inaczej donieśliby trupa. Wygląda na cios toporem, przy czym twarde skrzydło siodła podziałało jak drwalski pieniek. Proszę popatrzeć…

Shani i Iola schyliły się. Rusty zatarł ręce.

— Jak rzekłem, tutaj nic dodać. Można wyłącznie ująć. Do roboty. Iola! Opaska, mocno. Shani, nóż. Nie ten. Obustronnie tnący. Amputacyjny.

Ranny nie spuszczał rozbieganego wzroku z ich rąk, śledził poczynania oczami przerażonego, schwytanego w sidła zwierzęcia.

— Nieco magii, Marti, jeśli można prosić — skinął niziołek, pochylając się nad pacjentem się nad pacjentem tak, by zająć mu całe pole widzenia.

— Będę amputował synku.

— Nieeeee! — rozdarł się ranny, miotając głową, usiłując umknąć przed dłońmi Marti Sodergren. - Nie chcęęę!

— Jeśli amputuję, umrzesz.

— Wolę umrzeć… - ranny mówił coraz wolniej pod wpływem magii uzdrowicielki. - Wolę umrzeć, niż być kaleką… Dajcie mi umrzeć… Błagam… Dajcie mi umrzeć!

— Nie mogę — Rusty podniósł nóż, spojrzał na klingę, na wciąż błyszczącą, niepokalaną stal. - Nie mogę pozwolić ci umrzeć. Tak się bowiem składa, że jestem lekarzem.

Zdecydowanie wbił ostrze i ciął głęboko. Ranny zawył. Jak na człowieka, nieludzko.

*****

Goniec wrył konia ostro, że aż prysnęła spod kopyt darń. Dwaj adiutanci uczepili się uzdy, osadzili spienionego rumaka. Goniec zeskoczył z siodła.