Выбрать главу

— Precz stąd! — Rusty w trzech skokach znalazł się przy Ioli, zasłonił ją. - Precz z mojego namiotu, morderco. Wynoś się tam, na pole. Tam twoje miejsce. Wśród innych morderców. Wymordujcie się tam nawzajem, jeśli wola! Ale stąd precz!

Elf spojrzał na dół. Na trzęsącego się ze strachu pękatego niziołka, czubkiem kędzierzawej głowy sięgającego mu trochę powyżej pasa.

— Bloede Pherian — zasyczał. - Ludzki sługusie! Zejdź mi z drogi!

— Na pewno nie — zęby niziołka szczękały, ale słowa były wyraźne.

Drugi z elfów przeskoczył, popchnął chirurga drzewcem szpuntu. Rusty upadł na kolana. Wysoki elf brutalnym szarpnięciem zdarł Iolę z rannego, wzniósł miecz.

I zamarł, widząc, na czarnym zrolowanym płaszczu pod głową rannego srebrne płomienie dywizji «Deithwen». I dystynkcje pułkownika.

— Yaevinn! — krzyknęła, wpadając do namiotu elfka o ciemnych, zaplecionych w warkocze włosach. - Caemm, veloe! Ess'evgyriad a'Dh'oine a'en va! Ess' tess!

Wysoki elf patrzył przez chwilę na rannego pułkownika, potem spojrzał w łzawiące z przerażenia oczy chirurga. Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł.

Zza ściany namiotu znowu dobiegły tętent, wrzask i szczęk żelaza.

— Hejże na Czarnych! Morduj! — tysiąc głosów wrzasło. Ktoś zawył po zwierzęcemu, wycie przeszło w makabryczny charkot.

Rusty spróbował wstać, ale nogi go nie słuchały. Ręce też nie za bardzo.

Iola, wstrząsana silnymi spazmami wstrzymywanego płaczu, zwinęła się przy noszach rannego Nilfgaardczyka. W pozycję płodu.

Shani płakała, nie próbując kryć łez. Ale haki trzymała. Marti spokojne szyła, tylko usta poruszały się jej w jakimś niemym, bezgłośnym monologu.

Rusty, wciąż nie mogąc wstać, usiadł. Napotkał wzrokiem oczy skurczonego, wciśniętego w kąt namiotu sanitariusza.

— Daj mi łyk gorzałki — powiedział z wysiłkiem. - Tylko nie mów, że nie masz. Znam was, szelmy. Zawsze macie.

*****

Generał Blenheim Blenckert stanął w strzemionach, wyciągnął szyję jak żuraw, nasłuchiwał odgłosów bitwy.

— Rozwijać szyk — rozkazał dowódcom. - A za tym wzgórzem pójdziemy od razu rysią. Z tego, co mówią zwiadowcy, wynika, że wyjdziemy prosto na prawe skrzydło Czarnych.

— I damy im bobu! — krzyknął cienko jeden z poruczników, smarkacz z jedwabistym i bardzo rzadkim wąsikiem. Blenckert spojrzał na niego zezem.

— Poczet z chorągwią na czoło — rozkazał, dobywając miecza. - A w szarży krzyczeć: "Redania!", krzyczeć, ile mocy w piersiach! Niechaj chłopcy Foltesta i Natalisa wiedzą, że idzie odsiecz.

*****

Graf Kobus de Ruyter bił się w różnych bitwach, od czterdziestu lat, od szesnastego roku życia. Nadto był żołnierzem od ośmiu pokoleń, bez wątpienia coś miał w genach, coś, co sprawiało, że ryk i zgiełk bitewny, dla każdego innego po prostu przerażający i zagłuszający wszystko harmider, dla Kobusa de Ruytera był jak symfonia, jak koncert na instrumenty. De Ruyter momentalnie usłyszał w koncercie inne nuty, akordy i tony.

— Hurraaa, chłopcy! — ryknął, wywijając buławą. - Redania! Redania nadciąga! Orły! Orły!

Z północy, zza wzgórz, toczyła się ku bitwie masa konnicy, nad którą furkotały amarantowe proporce i wielki gonfalon ze srebrnym redańskim orłem.

— Odsiecz! — wrzasnął de Ruyter. - Idzie odsiecz! Hurraaa! Bij Czarnych!

Żołnierz od ośmiu pokoleń, momentalnie dostrzegł, że Nilfgaardczycy zwijają skrzydło, próbując zwrócić się ku szarżującej odsieczy karnym, zwartym frontem. Wiedział, że nie należy im na to pozwolić.

— Za mną! - ryknął, wyrywając z rąk chorążego sztandar. - Za mną! Tretogorczycy, za mną!

Uderzyli. Uderzyli samobójczo, strasznie. Ale skutecznie. Nilfgaardczycy z dywizji «Venendal» zmieszali szyk i wtedy wpadły na nich z impetem chorągwie redańskie. W niebo uderzył wielki wrzask.

Kobus de Ruyter nie widział już tego i nie słyszał. Zabłąkany bełt z kuszy trafił go prosto w skroń. Graf obwisł z kulbaki i spadł z konia, chorągiew okryła go jak całun.

Osiem pokoleń poległych w bojach de Ruyterów, śledzących bitwę z zaświatów, z uznaniem kiwało głowami.

*****

— Można powiedzieć, panie rotmistrzu, że Nordlingów tego dnia uratował cud. Lub zbieg okoliczności, którego nikt nie był w stanie przewidzieć… Co prawda Restif de Montholon pisze w swej książce, że marszałek Coehoorn popełnił błąd w ocenie sił i zamiarów przeciwnika. Że zbyt duże podjął ryzyko, rozdzielając Grupę Armii "Środek" i ruszając kawaleryjskim zagonem. Że hazardownie przyjął bitwę, nie mając przynajmniej trzykrotnej przewagi. I że zaniedbał rozpoznanie, nie wykrył idącej z odsieczą armii redańskiej.

— Kadecie Puttkammer! Wątpliwej jakości "dzieła" pana de Montholona nie ma w programie tej szkoły! A Jego Cesarska Mość nader krytycznie raczył się o tej książce wyrazić! Kadet zechce więc nie cytować jej tutaj. Zaiste, dziwi mnie to. Do tej pory odpowiedzi bardzo dobre, wręcz celujące, a nagle zaczyna nam tu kadet prawić i cudach i zbiegach okoliczności, na koniec zaś pozwala sobie na krytykowanie umiejętności dowódczych Menno Coehoorna, jednego z większych wodzów, jakich wydało Cesarstwo. Kadet Puttkammer i cała reszta panów kadetów, jeśli poważnie myśli o zdaniu egzaminu cenzusowego, zechce posłuchać i zapamiętać: pod Brenną zadziałały nie żadne cuda ani przypadki, lecz spisek! Wrogie dywersyjne siły, elementy wywrotowe, podli wichrzyciele, kosmopolici, bankruci polityczni, zdrajcy i sprzedawczycy! Wrzód, który później wypalono białym żelazem. Nim jednak do tego doszło, ci podli zdrajcy własnego narodu motali swe pajęcze sieci i pletli sidła knowań! Oni to omotali i zdradzili wówczas marszałka Coehoorna, oszukali go i wprowadzili w błąd! To oni, łotry bez czci i wiaty, zwykłe…

*****

— Skurwysyny — powtórzył Menno Coehoorn, nie odrywając lunety od oka. - Zwykłe skurwysyny. Ale ja was odnajdę, poczekajcie, ja was nauczę, co to znaczy rekonesans. De Wyngalt! Osobiście odszukasz oficera, który był na patrolu za wzgórzami na północy. Wszystkich, cały patrol, każesz powiesić.

— Tak jest — strzelił obcasami Ouder de Wyngalt, aide-de-camp marszałka. Podówczas nie mógł wiedzieć, że Lamarr Flaut, ów oficer z patrolu, właśnie w tym momencie umiera tratowany przez konie atakującego z flanki sekretnego odwodu Nordlingów, tego, którego nie wykrył. De Wyngalt nie mógł też wiedzieć, że jemu samemu zostały tylko dwie godziny życia.

— Ile tam tego jest, panie Trahe? — Coehoorn nadal nie odrywał lunety od oka. - Waszym zdaniem?

— Co najmniej dziesięć tysięcy — odrzekł sucho dowódca Siódmej Daerlańskiej. - Głównie Redania, ale widzę też krokwie Aedirn… Jest też jednorożec, a więc mamy i Kaedwen… W sile co najmniej chorągwi…

*****

Chorągiew szła cwałem, spod kopyt leciał piach i żwir.

— Naprzód, Bura! — ryczał pijany jak zwykle setnik Półgarniec. - Bij, zabij! Kaedweeen! Kaedweeeen!

Cholera, ale mi się chce lać, pomyślał Zyvik. Trzeba było się odlać przed bitwą…

Teraz może nie być kiedy.

— Naprzód, Bura!

Zawsze Bura. Gdzie źle się dzieje, Bura. Kogo się posyła jako korpus ekspedycyjny do Temerii? Burą. Zawsze Burą. A mnie się chce lać.

Doszli. Zyvik wrzasnął, wykręcił się w kulbace i ciął od ucha, rozwalając naramiennik i bark jeźdźca w czarnym płaszczu ze srebrną ośmioramienną gwiazdą.

— Bura! Kaedweeen! Bij, morduj!

Z łomotem, łoskotem i szczękiem, wśród ryku ludzi i kwiku koni Bura Chorągiew zderzyła się z Nilfgaardczykami.

*****

— De Mellis-Stoke i Braibant poradzą sobie z tą odsieczą — powiedział spokojnie Elan Trahe, dowódca Siódmej Brygady Daerlańskiej. - Siły są wyrównane, nic złego jeszcze się nie stało. Dywizja Tyrconnela równoważy lewe skrzydło, «Magne» «Venendal» trzymają się na prawym. A my… My możemy przechylić szalę, panie marszałku…

— Uderzając w styk, poprawiając po elfach — pojął w lot Menno Coehoorn. - Wychodząc na tyły, wzbudzając panikę. Tak jest! Tak uczynimy, na Wielkie Słońce! Do chorągwi, panowie! «Nauzicaa» i Siódma, przyszedł wasz czas!

— Niech żyje cesarz! — wrzasnął Kess van Lo.

— Panie de Wyngalt — marszałek odwrócił się. - Proszę zebrać adiutantów i szwadron ochrony. Dość bezczynności! Idziemy do szarży razem z Siódmą Daerlańską.

Ouder de Wyngalt pobladł lekko, ale natychmiast się opanował.

— Niech żyje cesarz! — krzyknął, a głos prawie mu nie drżał.

*****

Rusty kroił, ranny wył i drapał stół. Iola, dzielnie walcząc z zawrotami głowy, pilnowała opaski i zacisków. Od strony wejścia do namiotu słychać było podniesiony głos Shani.

— Dokąd? Czy wyście poszaleli? Tu żywi czekają na ratunek, a wy pchacie się ze zwłokami?

— To jest przecie sam baron Anzelm Aubry, pani felczerko! Dowódca chorągwi!

— To był dowódca chorągwi! Teraz to jest nieboszczyk! Udało się wam przynieść go tu w jednym kawałku tylko dzięki temu, że jego zbroja jest szczelna! Zabierzcie go. Tu jest lazaret, nie kostnica!

— Ależ pani felczerko…

— Nie tarasować wejścia! O, tam niosą takiego, który jeszcze dycha. Zdaje się przynajmniej, że dycha. Bo może to tylko gazy.

Rusty parsknął, ale zaraz zmarszczył brew.

— Shani! Chodź tu natychmiast!

— Zapamiętaj, smarkulo — powiedział przez zaciśnięte zęby, schylony nad rozpłataną nogą — na cynizm chirurg może sobie pozwolić dopiero po dziesięciu latach praktyki. Zapamiętasz?

— Tak, panie Rusty.

— Weź raspator i odciągnij okostną… Cholera, warto by go jeszcze trochę znieczulić… Gdzie jest Marti?