— W konie! — skomenderował.
Początkowo wiodło się im. W wylocie wiodącej ku rzeczce dolinki zawzięcie bronił się topniejący, zbity w najeżone ostrzami kolisko oddział niedobitków brygady «Nauzicaa», na którym Nordlingowie chwilowo skoncentrowali cały impet i całą siłę, czyniąc lukę w pierścieniu. Całkiem na sucho, ma się rozumieć, nie uszło im — musieli przerąbać się przez ławę lekkiej wolentarskiej jazdy, sądząc po znakach, bruggeńskiej. Walka była króciutka, ale wściekle zażarta. Coehoorn zatracił i odrzucił juz wszelkie resztki i pozory patetycznego bohaterstwa, teraz już chciał tylko przeżyć. Nawet nie oglądając się na siekącą się z Bruggeńczykami eskortę, pognał z adiutantami ku rzeczce, płaszcząc się i tuląc do końskiego karku.
Droga była wolna, za rzeczką, za krzywymi wierzbami, rozciągała się pusta równina, na której nie było widać żadnych wrażych wojsk. Cwałujący obok Coehoorna Ouder de Wyngalt też to zobaczył i triumfująco wrzasnął.
Przedwcześnie.
Od powolnego i mętnego nurtu rzeczki oddzielała ich porośnięta jaskrawozielonym rdestem łąka. Gdy wpadli na nią w pełnym galopie, kanie raptownie zapadły się w młakę po brzuchy.
Marszałek przeleciał przez głowę wierzchowca i chlupnął w bagno. Dookoła rżały i wierzgały konie, wrzeszczeli ubłoceni i pokryci zieloną rzęsą ludzie. Wśród tego pandemonium Menno usłyszał nagle inny dźwięk. Dźwięk oznaczający śmierć.
Syk lotek.
Rzucił się ku nurtowi rzeczki, brnąc w gęstym bagnie po biodra. Przedzierający się obok niego adiutant runął nagle twarzą w błoto, marszałek zdążył zobaczyć bełt tkwiący w plecach aż po pióra. W tym samym momencie poczuł straszliwe uderzenie w głowę. Zachwiał się, ale nie upadł, zaklinowany w mule i moczarce. Chciał krzyknąć, ale zdołał tylko zacharczeć. Żyję, pomyślał, próbując wyrwać się z objęć kleistego szlamu. Rwący się z młaki koń kopnął w hełm, wgnieciona głęboko blacha rozwaliła mu policzek, wybiła zęby i pokaleczyła język… Krwawię… Łykam krew… Ale żyję…
Znowu szczęk cięciw, syk lotek, łomot i trzask przebijających pancerze grotów, wrzask, rżenie koni, chlupnięcia, bryzgi krwi. Marszałek obejrzał się i zobaczył na brzegu strzelców, małe, krępe, pękate sylwetki w kolczugach, misiurkach i szpiczastych szłomach. Krasnoludy, pomyślał.
Szczęk cięciw kusz, świst bełtów. Kwik szalejących koni. Wrzask ludzi, dławiony wodą i błockiem.
Obrócony ku strzelcom Ouder de Wyngalt krzyknął, że się poddaje, wysokim, piskliwym głosem prosił o łaskę i zmiłowanie, obiecywał okup, błagał o życie. Świadom, że nikt nie rozumie słów, uniósł nad głową trzymany na klingę miecz. Miedzynarodowym, wręcz kosmopolitycznym gestem poddania wyciągnął broń w stronę krasnoludów. Nie został zrozumiany albo został zrozumiany źle, bo dwa bełty walnęły bo w pierś z taka siłą, że uderzenie aż wyrwało go z bagna.
Coehoorn zdarł z głowy wgnieciony hełm. Znał dość dobrze język wspólny Nordlingów.
— Jefem małałek Coeoon… — zabełkotał, plując krwią. - Małałek Coeoon… Pobaę wę… Pałdon… Pałdon…
— Co on gada, Zoltan? — zdziwił się jeden z kuszników.
— Pies trącał jego i jego gadanie! Widzisz haft na jego płaszczu, Munro?
— Srebrny skorpion! Haaaa! Chłopaki, walić w skurwysyna! Za Caleba Strattona!
— Za Caleba Strattona!
Szczękły cięciwy. Jeden bełt ugodził Coehoorna prosto w pierś, drugi w biodro, trzeci w obojczyk. Marszałek polny cesarstwa Nilfgaardu przewrócił się w tył, w rzadką breję, rdest i moczarka ustąpiły pod jego ciężarem. Kim, u ciężkiej cholery, mógł być ten Caleb Stratton, zdążył pomyśleć, w życiu nie słyszałem o żadnym Calebie…
Mętna, gęsta, błotnistokrwawa woda rzeczki Chotli zamknęła się nad jego głową i wdarła do płuc.
Wyszła przed namiot, by zaczerpnąć świeżego powietrza. I wtedy go zobaczyła, siedzącego obok ławy kowala.
— Jarre!
Podniósł na nią oczy. W tych oczach była pustka.
— Iola? — spytał, z trudem poruszając spierzchniętymi wargami. - Skąd ty…
— Też pytanie! — przerwała mu natychmiast. - Lepiej powiedz, skąd ty się tu wziąłeś?
— Przynieśliśmy naszego dowódcę… Wojewodę Bronibora… Rannego…
— Ty tez jesteś ranny. Pokaż mi tę rękę. Bogini! Przecież ty się wykrwawisz, chłopcze!
Jarre popatrzył na nią, a Iola zaczęła nagle wątpić, czy ją widzi.
— Jest bitwa — powiedział chłopiec, poszczękując z lekka zębami. - Trzeba stać jak mur… Twardo w szyku. Lżej ranni mają nosić do lazaretu… ciężej rannych. Rozkaz.
— Pokaż rękę.
Jarre zawył krótko, zwierane zęby zakłapały w dzikim staccato. Iola zmarszczyła się.
— Jejku, okropnie to wygląda… Oj, Jarre, Jarre… Zobaczysz, matka Nenneke będzie zła… Chodź ze mną.
Widziała, jak zbladł, gdy zobaczył. Gdy poczuł wiszący pod płachtą namiotu smród. Zachwiał się. Podtrzymała go. Widziała, że patrzy na zakrwawiony stół. Na leżącego tam człowieka. Na chirurga, małego niziołka, który nagle podskoczył, zatupał nogami, zaklął obrzydliwie i cisnął na ziemię skalpel.
— Cholera! Kurwa! Dlaczego? Dlaczego tak jest? Dlaczego tak musi być?
Nikt nie odpowiedział na to pytanie.
— Kto to był?
— Wojewoda Bronibor — wyjaśnił słabym głosem Jarre, patrząc wprost przed siebie swym pustym wzrokiem. - Nasz dowódca… Staliśmy twardo w szyku. Rozkaz. Jak mur. A Melfiego zabili…
— Panie Rusty — poprosiła Iola. - Ten chłopak to mód znajomy… Jest ranny…
— Trzyma się na nogach — ocenił zimno chirurg. - A tu jeden niemal dogorywający czeka na trepanację. Tu nie ma miejsca na żadne kumoterstwo…
W tym momencie Jarre z dużym wyczuciem dramatycznie zemdlał i zwalił się na klepisko. Niziołek parsknął.
— No, dobra, na stół z nim — zakomenderował. - Oho, ładnie załatwiona ręka. Na czym to się, ciekawe, trzyma? Chyba na rękawie? Opaska, Iola! Mocno! I nie waż mi się płakać! Shani, podaj mi piłę.
Piła z ohydnym chrupnięciem wgryzła się w kość powyżej zmiażdżonego stawu łokciowego. Jarre ocknął się i zaryczał. Okropnie, ale krótko. Bo, gdy kość ustąpiła, natychmiast zemdlał znowu.
I tak oto potęga Nilfgaardu legła w pyle i prochu na brenneńskich polach, a marszowi Cesarstwa na północ ostatecznie kres położony został. Zabitymi i w plen wziętymi straciło Cesarstwo pod Brenną ludzi czterdzieści i cztery tysiące. Legł kwiat rycerstwa, elitarna kawaleria. Polegli, w niewolę poszli lub bez wieści zaginęli wodzowie tej miary co Menno Coehoorn, Braibant, de Mellis-Stoke, van Lo, Tyrconnel, Eggebracht i inni, których imiona się w naszych archiwach nie zachowały.
Tak stała się Brenna początkiem końca. Ale godzi się zapisać, że była ta bitwa jeno małym klockiem w budowli i miałka byłaby jej waga, gdyby nie to, że owoce wiktorii mądrze wykorzystane zostały. Godzi się przypomnieć, że miast na laurach lec i z dumy pękać, zaszczytów i hołdów czekać, Jan Natalis bez tchu niemal ruszył na południe. Zagon jazdy pod Adamem Pangrattem i Julią Abatemarco rozbił dwie dywizje Trzeciej Armii, które Menno Coehoornowi szły ze spóźnioną odsieczą, rozgromił je tak, że nec nuntius cladis. Na wieść o tym reszta Grupy Armii "Środek" sromotnie tył podała i za Jarugę w pośpiechu uszła, a że Foltest i Natalis na pięty im następowali, stracili cesarscy całe tabory i wszystkie ich oblężnicze machiny, którymi w pysze swojej myśleli Wyzimę, Gors Velen i Novigrad dobywać.
I jako lawina, z gór tocząca, coraz to śniegiem obrasta i większą się stawa, tak i Brenna coraz to sroższe dla Nilfgaardu powodowała skutki. Ciasne przyszły termina na Armię «Verden» pod książęciem de Wettem, której kaprowie ze Skellige i król Ethain z Cidaris wielkie w podjazdowej wojnie czynili dyzgusty. Gdy zaś de Wett o Brennie się dowiedział, gdy wieść go doszła, że forsownym marszem idą nań król Foltest i Jan Natalis, natychmiast do odwrotu kazał trąbić i w popłochu za rzekę do Cintry zbieżał, trupami drogę ucieczki ścieląc, bo na wieść o nilfgaardzkich porażkach powstanie w Verden na nowo rozgorzało. Jeno w Nastrogu, Rozrogu i Bodrogu, twierdzach niezdobytych, mocne zostały załogi, skąd dopiero po pokoju cintryjskim honorowo i ze sztandarami wyszły.
W Aedirn zaś wieść o Brennie ku temu się przyczyniła, że zwaśnieni królowie Demawend i Henselt prawice sobie podali i wespół przeciw Nilfgaardowi wystąpili. Grupa Armii "Wschód", co pod wodzą diuka Ardala aep Dahy ku dolinie Pontaru maszerowała, czoła obu sprzymierzonym królom nie zdołała stawić. Wzmocnieni posiłkami z Redanii i gerylasami królowej Meve, którzy tył Nilfgaardowi okrutnie szarpali, Demawend i Henselt zagnali Ardala aep Dahy aż pod Aldersberg. Diuk Ardal bitwę chciał przyjąć, ale dziwnym losu zrządzeniem zachorował nagle, zjadłszy coś, kolki go chwyciły i biegunka miserere, tak i we dwa dni umarł był wśród boleści wielkich. A Demawend i Henselt nie mieszkając na Nilfgaardczyków uderzyli i tam, pod Aldersbergiem, gwoli, widać, historycznej sprawiedliwości, w walnej bitwie srodze ich rozbili, choć wciąż to przy Nilfgaardzie znaczna przewaga liczebna była. Tak to i duch i kunszt nad siłą tępą i brutalną triumfować zwykły.
Godzi się jeszcze o jednej napisać rzeczy: otóż co się pod Brenną z samym Menno Coehoornem stało, tego nikt nie wie. Jedni powiadają: poległ, a ciało nie rozpoznane we wspólnej pochowano mogile. Drudzy mówią: z życiem uszedł, ale cesarskiego się lękając gniewu, do Nilfgaardu nie powrócił, lecz skrył się w Brokilonie, wśród driad, i tam pustelnikiem został, brodę do samej ziemi zapuściwszy. I tam też wnet wśród zgryzot pomarł.