— Jużci — Dacre splunął na płyty podwórca. - Wynagrodzi on jej ninie tę litość, wespół z czarownikiem i Bonhartem. Obaczysz, Mun, już oni ją oporządzą paradnie. Oni z niej skórę cienkimi paskami złupią.
— Że złupią, skłonnym wierzyć — warknął Boreas. - Bo rakarze są. I my też nie lepsi, skoro u nich służym.
— A wyjście mamy? Nie mamy.
Któryś z najemników Skellena krzyknął nagle cicho, któryś mu zawtórował. Ktoś zaklął, ktoś westchnął. Ktoś w milczeniu wskazał ręką.
Na blankach, na kroksztynach, na dachach wieżyczek, na gzymsach, na parapetach i wimpergach, na rynnach, rzygaczach i maszkaronach siedziały, jak okiem sięgnąć czarne ptaki. Cichcem, bez krakania nadleciały od wrakowiska, teraz siedziały w ciszy i oczekiwaniu.
— Śmierć wietrza — bąknął któryś z najemników.
— I ścierwo — dodał drugi.
— Nie mamy wyjścia — powtórzył machinalnie Silifant patrząc na Boreasa. Boreas Mun patrzył na ptaki.
— Może pora — odpowiedział cicho — byśmy mieli?
Weszli na górę wielkimi schodami o trzech podestach, przeszli szpalerem posągów ustawionych w niszach wzdłuż długiego korytarza, minęli krużganek okalający westybul. Ciri szła śmiało, nie czuła leku, nie wzbudzały w niej strachu ani broń, ani zbójeckie facjaty eskorty. Kłamała, mówiąc, że nie pamięta twarzy ludzi z zamarzniętego jeziora. Pamiętała. Pamiętała, jak Stefan Skellen, ten sam, który teraz z ponurą miną prowadził ją w głąb tego strasznego zamczyska, dygotał i dzwonił zębami na lodzie.
Teraz, gdy co i rusz oglądał się i palił ją wzrokiem, czuła, że trochę boi się jej nadal. Odetchnęła głębiej.
Weszli do halli, pod wysokie, wsparte kolumnami gwieździsto żebrowane sklepienie, pod wielkie pająkowate żyrandole. Ciri zobaczyła, kto czeka tam na nią. Strach wpił jej w trzewia szponiaste palce, ścisnął pięść, szarpnął i zakręcił.
Bonhart w trzech krokach znalazł się przy niej. Oburącz schwycił ją za kubrak na piersi, uniósł, przyciągając jednocześnie do siebie, zbliżając jej twarz do swych bladych rybich oczu.
— Piekło — zaryczał — musi być naprawdę straszne, skoro jednak wolałaś mnie.
Nie odpowiedziała. W jego oddechu czuła alkohol.
— A może to piekło nie chciało ciebie, mała bestio? Może tamta diabelska wieża wypluła cię ze wstrętem, zasmakowawszy twego jadu?
Przyciągnął ją bliżej. Obróciła i cofnęła twarz.
— Słusznie — powiedział cicho. - Słusznie się obawiasz. To kres twojego szlaku. Stąd już nie uciekniesz. Tutaj, w tym zamku, wypuszczę ci krew z żył.
— Skończył pan, panie Bonhart?
Z miejsca poznała tego, kto to powiedział. Czarodziej Vilgefortz, który na Thanedd najpierw był zakutym w kajdany więźniem, a potem ścigał ją w Wieży Mewy. Wtedy, na wyspie, był bardzo przystojny. Teraz w jego twarzy coś się zmieniło, coś sprawiło, że stała się brzydka i straszna.
— Pozwoli pan, panie Bonhart — czarodziej nawet nie poruszył się na przypominającym tron fotelu — że to ja, gospodarz, wezmę na siebie miły obowiązek powitania na zamku Stygga naszego gościa, panny Cirilli z Cintry, córki Pavetty, wnuczki Calanthe, potomkini słynnej Lary Dorren aep Shiadhal. Witamy. I prosimy bliżej.
Z ostatnich słów czarodzieja znikło ukryte pod maską uprzejmości szyderstw. Były w nich już tylko groźba i rozkaz. Ciri od razu poczuła, że temu rozkazowi nie będzie w stanie się przeciwstawić. Poczuła strach. Okropny strach.
— Bliżej — syknął Vilgefortz. Teraz spostrzegła, co było nie tak z jego twarzą. Lewe oko, znacznie mniejsze od prawego, mrugało, latało i kręciło się jak dzikie w pomarańczowym i sinym oczodole. Widok był koszmarny.
— Postawa dzielna, w twarzy ślad lęku — powiedział czarodziej, przekrzywiając głowę. - Moje uznanie. O ile odwaga nie wypływa z głupoty. Od razu rozwieję ewentualne mrzonki. Stąd, jak słusznie zauważył pan Bonhart, nie uciekniesz. Ani teleportem, ani za pomocą twoich własnych szczególnych zdolności.
Wiedziała, że miał rację. Wcześniej wmawiała sobie, że gdyby co, to zawsze, choćby w ostatniej chwili, zdoła uciec i skryć się wśród czasów i miejsc. Teraz wiedziała, że była to nadzieja złudna, mrzonka. Zamek aż wibrował od złej, wrogiej, obcej magii, wroga i obca magia przenikała ją, penetrowała, jak pasożyt pełzała po wnętrznościach, wstrętnie ślimaczyła się po mózgu. Nie mogła na to nic poradzić. Była w mocy wroga. Bezsilna.
Trudno, pomyślała, wiedziałam, co robię. Wiedziałam, po co tu przychodzę. Reszta to faktycznie były mrzonki. Niech więc będzie, co ma być.
— Brawo — powiedział Vilgefortz. - Trafna ocena sytuacji. Będzie, co ma być. Dokładniej: będzie, co ja postanowię. Interesujące, czy też domyślasz się, moja wspaniała, co postanowię?
Chciała odpowiedzieć, ale nim zdołała pokonać opór skurczonego i wyschniętego gardła, znowu ją uprzedził, wysondowawszy myśli.
— Oczywiście, że wiesz. Pani Światów. Pani Czasów i Miejsc. Tak, tak, moja wspaniała, nie zaskoczyła mnie twoja wizyta. Ja zwyczajnie wiem, dokąd uciekłaś z jeziora i jakim sposobem to uczyniłaś. Wiem, jakim sposobem dostałaś się tutaj. Jedno, czego nie wiem: czy droga była długa? I czy dostarczyła wielu wrażeń?
— Och — uśmiechnął się wrednie, znowu ją uprzedzając. - Nie musisz odpowiadać. Wiem, że było ciekawie i pasjonująco. Widzisz, ja nie mogę doczekać się, by sam spróbować. Bardzo zazdroszczę ci twego talentu. Będziesz musiała się nim ze mną podzielić, moja wspaniała. Tak, "musiała" to właściwe słowo. Dopóki nie podzielisz się ze mną twoim talentem, po prostu nie wypuszczę cię z rąk. Ani w dzień, ani w nocy nie wypuszczę cię z rąk.
Ciri pojęła wreszcie, że gardło ściskał jej nie tylko strach. Czarodziej kneblował i dławił ją magicznie. Drwił z niej. Poniżał. Na oczach wszystkich.
— Wypuść… Yennefer — wykaszlała, aż garbiąc się z wysiłku. - Wypuść ją… A ze mną możesz zrobić, co zechcesz.
Bonhart ryknął śmiechem, sucho zaśmiał się też Stefan Skellen. Vilgefortz podłubał małym palcem w kąciku swego makabrycznego oka.
— Nie możesz być tak niemądra, by nie wiedzieć, że i tak mogę zrobić z tobą, co zechcę. Twoja oferta jest patetyczna, a więc i żałosna i śmieszna.
— Potrzebujesz mnie… — uniosła głowę, choć kosztowało ją to mnóstwo sił. - By mieć ze mną dziecko. Wszyscy tego chcą, ty też. Tak, jestem w twojej mocy, sama tu przyszłam… Ty mnie nie złapałeś, chociaż goniłeś mnie przez pół świata. Przyszłam tu sama i sama ci się oddaję. Za Yennefer. Za jej życie. Dla ciebie to jest śmieszne? To spróbuj ze mną przemocą i na siłę… Zobaczysz, w mig przejdzie ci ochota do śmiechu.
Bonhart przyskoczył do niej, zamachnął się nahajką. Vilgefortz wykonał gest pozornie niedbały, lekki tylko ruch dłonią, ale i tego wystarczyło, by bat wyfrunął z ręki łowcy, a on sam zatoczył się jak potrącony przez wóz z węglem.
— Pan Bonhart — powiedział Vilgefortz, masując palce — wciąż, jak widzę, ma kłopoty ze zrozumieniem obowiązków gościa. Raczy pan zapamiętać: będąc w gościnie, nie niszczy się mebli i dzieł sztuki, nie kradnie drobnych przedmiotów, nie zanieczyszcza dywanów i miejsc trudno dostępnych. Nie gwałci się i nie bije innych gości. To ostatnie przynajmniej dopóty, dopóki nie skończy gwałcić i bić gospodarz, dopóki nie da znaku, że już bić i gwałcić można. Z tego, co właśnie powiedziałem, powinnaś umieć wyciągnąć właściwe wnioski i ty, Ciri. Nie umiesz? Pomogę. Oddajesz mi się sama i pokornie godzisz na wszystko, pozwalasz mi zrobić z sobą wszystko, co zechcę. I mniemasz, że oferta jest wielce wspaniałomyślna. Mylisz się. Sprawa ma się bowiem tak, że robić będę z tobą to, co muszę zrobić, nie zaś to, czego bym pragnął. Przykład: pragnął bym w ramach rewanżu za Thanedd wyłupić ci przynajmniej jedno oko, a nie mogę, bo boję się, że nie przeżyjesz.
Ciri pojęła, że albo teraz, albo nigdy. Wywinęła się w półobrocie, wyszarpnęła Jaskółkę z pochwy. Cały zamek zawirował nagle, poczuła, jak pada, boleśnie tłukąc kolana. Zgięła się, niemal dotykając czołem posadzki, walczyła z odruchem wymiotnym. Miecz wysunął jej się ze zdrętwiałych palców. Ktoś go podniósł.
— Taaak — powiedział przeciągle Vilgefortz, opierając podbródek na złożonych jak do modlitwy dłoniach. - Na czym to ja stanąłem? Ach, tak, prawda, na twojej ofercie. Życie i wolność dla Yennefer w zamian… Za co? Za twoje dobrowolne oddanie, ochoczo, bez gwałtu i przymusu? Przykro mi, Ciri. Do tego, co ci zrobię, gwałt i przymus są po prosty nieodzowne.
— Tak, tak — powtórzył, z zainteresowaniem przyglądając się, jak dziewczyna charcze, wypluwa ślinę i usiłuje wymiotować. - Bez gwałtu i przymusu po prostu się nie obędzie. Na to, co ci zrobię, nigdy nie przystałabyś dobrowolnie, zapewniam. Jak zatem widzisz, twoja oferta, wciąż żałosna i śmieszna, jest nadto bezwartościowa. Odrzucam ją więc. Dalejże, weźcie ją. Od razu do laboratorium.
Laboratorium niewiele różniło się od tego, które Ciri znała ze świątyni Melitele w Ellander. Też było jasno oświetlone, czyste, z długimi stołami o blaszanych blatach, blatach pełnych szkła, pełnych słojów, retort, kolb, probówek, rurek, soczewek, syczących i bulgoczących alembików i innych przedziwnych przyrządów. Tutaj też, jak tam, w Ellander, ostro śmierdziało eterem, spirytusem, formaliną i czymś jeszcze, czymś, co sprawiało, że czuło się strach. Nawet tam, w przyjaznej świątyni, u boku przyjaznych kapłanek i przyjaznej Yennefer, Ciri czuła w laboratorium strach. A przecież tam, w Ellander, nikt nie wlókł ją do laboratorium przemocą, nikt nie sadzał brutalnie na ławie, nikt nie trzymał za ramiona i ręce w żelaznym uścisku. Tam, w Ellander, nie było pośrodku laboratorium strasznego stalowego fotela, kształt którego był sadystycznie wręcz oczywisty. Nie było tam biało ubranych i ogolonych na łyso typów, nie było tam Bonharta, nie było tam Skellena, podnieconego, zaczerwienionego i oblizującego wargi. I nie było tam Vilgefortza z jednym okiem normalnym, a drugim malutkim i koszmarnie ruchliwym.