Выбрать главу

— Spróbuj tylko! — wrzasnęła Triss. - Tylko spróbuj, małpo, a oczy ci wydrapię! Ja…

Umilkły, widząc Ciri, pędzącą ku nim na złamanie karku, w chmurze i kurzawie. I od razu wiedziały, że coś się święci. I od razu zobaczyły, co. Zanim jeszcze Ciri do nich dojechała.

Ponad strzechy bliskiego już podgrodzia, ponad dachówki i kominy grodu, strzeliły nagle czerwone jęzory płomienia, kłębami buchnął dym. Uszu czarodziejek dobiegł krzyk, daleki jak brzęczenie natrętnych much, jak buczenie rozzłoszczonych trzmieli. Krzyk rósł, wzmagał się kontrapunktowany pojedynczymi wysokimi wrzaskami.

— Co się tam, cholera, dzieje? — Yennefer stanęła w strzemionach. - Najazd? Pożar?

— Geralt… — jęknęła nagle Ciri, robiąc się biała jak welinowy papier. - Geralt!

— Ciri? CO z tobą?

Ciri uniosła rękę, a czarodziejki zobaczyły krew, ściekającą po jej dłoni. Linią życia.

— Koło się zamknęło — powiedziała dziewczyna, zamykając oczy. - Zranił mnie cierń róży z Shaerrawedd, a wąż Urobos zatopił zęby we własnym ogonie. Jadę, Geralt! Jadę do ciebie! Nie zostawię cię samego!

Nim którakolwiek z czarodziejek zdołała zaprotestować, dziewczyna obróciła Kelpie i momentalnie poszła w cwał.

Miały dość przytomności umysłu, by natychmiast własne konie zmusić do galopu. Ale ich wierzchowce z Kelpie mierzyć się nie mogły.

— Co jest? — krzyknęła Yennefer, łykają wiatr. - Co się dzieje?

— Przecież wiesz! — załkała Triss, cwałując u jej boku. - Pędź, Yennefer!

Nim wpadły między budy podgrodzia, nim minęli ich pierwsi uciekający z miasta zbiegowie, Yennefer miała już na tyle jasny obraz sytuacji, by wiedzieć, że to, co dzieje się w Rivii, to nie pożar i nie najazd wrażych wojsk, lecz pogrom. Wiedziała też, co poczuła Ciri, ku czemu — i komu — tak gna. Wiedziała równierz, że nie dogoni jej. Nie było szans. Spanikowanych, zbitych w tłum ludzi, przed którymi ona i Triss musiały wryć wierzchowce tak, że o mało nie fiknęły przez końskie łby. Kelpie po prostu przeskoczyła, kopyta klaczy strąciły kilka kapeluszy i czapek.

— Ciri! Stój!

Nie wiedzieć kiedy, były już wśród uliczek pełnych rozbieganej i wyjącej tłuszczy. Yennefer w przelocie dostrzegła leżące w rynsztokach ciała, widziała trupy powieszone za nogi na słupach i belkach. Widziała leżącego na ziemi krasnoluda, którego kopano i bito kijami, widziała drugiego, którego masamrowano szyjkami stłuczonych butelek. Słyszała krzyki katujących, krzyki i wycie katowanych. Widziała, jak nad wyrzuconą z okna kobietą zwarła się ciżba, jak zamigotały wznoszące się i opadające drągi.

Tłum gęstniał, ryk rósł. Czarodziejkim wydawało się, że dystans między nimi a Ciri zmalał. Następną przeszkodą na drodze Kelpie była grupka zdezorientowanych halabardników, których kara klacz potraktowała jak parkan i przeskoczyła, jednemu strącając płaski kapalin. Pozostali aż przysiedli ze strachu.

W pełnym galopie wpadły na plac. Tu było aż czarno od ludzi. I dymu. Yennefer zorientowała się, że Ciri, niechybnie wiedziona proroczą wizją, zmierza ku samemu jądru, samemu centrum wydarzeń. W sam ogień pożarów, tam, gdzie szalał mord.

Bo w ulicy, ku której skręciła, wrzała walka. Krasnoludy i elfy zaciekle broniły zaimprowizowanej barykady, broniły strasonej pozycji, padając już i ginąc pod naporem walącego się na nich wyjącego motłochu. Ciri wrzasnęła, przywarła do końskiej szyi. Kelpie wzbiła się i przeleciała nad barykadą nie jako koń, ale jak wielki czarny ptak.

Yennefer wpadła w tłum, wryła konia, przewracając kilka osób. Ściągnięto ją z siodła, nim zdołała wrzasnąć. Dostała czymś w plecy, w krzyże, w tył głowy. Upadła na kolana, zobaczyła zarośniętego typa w szewskim fartuchu szykującego się, by ją kopnąć.

Yennefer miała dosyć takich, którzy kopią.

Z jej rozcapierzonych palców strzelił siny i syczący ogień, tnący jak bicz twarze, torsy i ręce otaczających ja ludzi. Zaśmierdziało palonym mięsem, ryki i wizgi bólu wybiły się na moment ponad ogólny rwetes i harmider.

— Wiedźma! Elfia wiedźma! Czarownica!

Następny typ skoczył ku niej ze wzniesioną siekierą. Yennefer strzeliła mu ogniem prosto w twarz, gałki oczne typa pękły, zakipiały i z sykiem wylały się na policzki.

Przeluźniło się. Ktoś chwycił ją za ramię, szarpnęła się, gotowa palić, ale to była Triss.

— Uciekajmy stąd… Yenna… Ucie… kajmy…

Słyszałam ją mówiącą takim głosem, przemknęło przez głowę Yennefer. Wargami, które są jak z drewna, których nie zwilża nawet kropelka śliny. Wargami, które paraliżuje lęk, którymi trzęsie panika.

Słyszałam ją, mówiącą takim głosem. Na wzgórzu Sodden.

Gdy umierała ze strachu.

Teraz też umiera ze strachu. Do końca życia będzie umierać ze strachu. Bo ten, kto raz nie złamie w sobie tchórzostwa, będzie umierał ze strachu do końca swoich dni.

Palce, które Triss wczepiła jej w ręka, były jak ze stali, Yennefer wyzwoliła się z ich chwytu z najwyższym wysiłkiem.

— Chcesz, to uciekaj! — krzyknęła. - Schowaj się za kiecką twojej Loży! Ja mam czego bronić! Ja Ciri samej nie zostawię! Ani Geralta! Precz, hołoto! Z drogi, jeśli wam skóra miła!

Tłum, odgradzający ją od konia, cofnął się przez błyskawicami, sypiącymi się z oczu i rąk czarodziejki. Yennefer szarpnęła głową, rozburzając czarne loki. Wyglądała jak wcielona furia, jak anioł zagłady, karzący anioł zagłady z ognistym mieczem.

— Won, precz do domów, chamy! — wrzasnęła smagając motłoch płomiennym biczem. - Precz! Do pocechuję was ogniem, jak bydło!

— To tylko jedna wiedźma, ludzie! — rozległ się z tłumu dźwięczny i metaliczny głos. - Jedna zatracona elfia guślarka!

— Jest sama! Ta druga uciekła! Hej, dziatki, a do kamieni!

— Śmierć nieludziom! Gorze czarownicy!

— Na pohybel!

Pierwszy kamień świsnął jej koło ucha. Drugi rąbnął w ramię, aż się zatoczyła. Trzeci uderzył prosto w twarz. Ból najpierw ogniście eksplodował w oczach, potem owinął wszystko czarnym aksamitem.

*****

Ocknęła się, jęknęła z bólu. Oba przedramiona i przeguby rwały bólem. Sięgnęła odruchowo, namacała grube warstwy bandaża. Jęknęła znowu, głucho, rozpaczliwie. Z żalu, że to nie sen. I z żalu, że się nie udało.

— Nie udało się — powiedziała siedząca obok łóżka Tissaia de Vries.

Yennefer chciało się pić. Pragnęła, by ktoś choćby zwilżył jej pokryte lepkim nalotem wargi. Ale nie poprosiła. Duma jej nie pozwalała.

— Nie udało się — powtórzyła Tissaia de Vries. - Ale nie dlatego, że się nie starałaś. Cięłaś dobrze i głęboko. Dlatego jestem tu teraz przy tobie. Gdyby to były tylko jasełki, gdyby to była głupia, niepoważna demonstracja, miałabym dla ciebie wyłącznie pogardę. Ale ty cięłaś głęboko. Poważnie.

Yennefer tępo patrzyła w sufit.

— Zajmę się tobą, dziewczyno. Bo chyba warto. A będzie trzeba nad tobą popracować, oj, trzeba będzie. Będę musiała nie tylko wyprostować ci kręgosłup i łopatkę, ale i wyleczyć ręce. Tnąc żyły, poprzecinałaś sobie ścięgna. A ręce czarodziejki to ważne instrumenty, Yennefer.

Wilgoć na ustach. Woda.

— Będziesz żyła — głos Tissai był rzeczowy, poważny, surowy nawet. - Jeszcze nie nadszedł twój czas. Gdy nadejdzie, przypomnisz sobie ten dzień.

Yennefer chciwie ssała wilgoć z owiniętego mokrym bandarzem patyczka.

— Zajmę się tobą — powtórzyła Tissaia de Vries, delikatnie dotykając jej włosów. - A teraz… Jesteśmy tu same. Bez świadków. Nikt nie zobaczy, a ja nikomu nie powiem. Płacz, dziewczyno. Wypłacz się. Wypłacz się ostatni raz. Potem już nie wolno będzie ci płakać. Nie ma paskudniejszego widoku niż płacząca czarodziejka.

*****

Oprzytomniała, charknęła, wypluła krew. Ktoś ciągnął ją po ziemi, była to Triss, poznała po zapachu jej perfum. Niedaleko nich po bruku dzwoniły podkute kopyta, wibrował wrzask. Yennefer zobaczyła jeźdźca w pełnej zbroi, w białej jace z czerwoną krokwią, z wysokości kopijniczego siodła okładającego tłum bykowcem. Ciskane przez motłoch kamienie bezsilnie odbijały się od zbroi i przyłbicy. Koń rżał, ciskał się, wierzgał.

Yennefer czuła, że zamiast górnej wargi ma wielki kartofel. Przynajmniej jeden przedni ząb był ułamany lub wybity, boleśnie kaleczył język.

— Triss… — wybełkotała. - Teleportuj nas stąd!

— Nie, Yennefer — głos Triss był bardzo spokojny. I bardzo zimny.

— Zabiją nas…

— Nie, Yennefer. Ja nie ucieknę. Nie schowam się za kiecką Loży. I nie bój się, nie zemdleję ze strachu jak pod Sodden. Ja złamię to w sobie. Ja już złamałam!

Blisko wylotu uliczki, w załomie omszałych murów piętrzyła się wielka kupa kompostu, gnoju i odpadków. Była to okazała kupa. Można powiedzieć, wzgórze.

Tłumowi udało się wreszcie ścisnąć i unieruchomić rycerza i jego konia. Zwalono go na ziemię, ze straszliwym hukiem, motłoch wpełznął na niego jak wszy, zakrył ruchliwą warstwą.

Triss, wciągnąłwszy Yennefer, stanęła na szczycie kupy śmieci, wzniosła do góry ręce. Wykrzyknęła zaklęcie, a wykrzyknęła je z prawdziwą wściekłością. Tak przenikliwie, że tłum ścichł na ułamek sekundy.

— Zabiją nas — Yennefer splunęła krwią. - Jak amen…

— Pomóż mi — Triss na moment przerwała inkantację. - Pomóż mi, Yennefer. Rzucimy na nich Piorun Alzura…

I zabijemy z pięciu, pomyślała Yennefer. Po czym reszta nas rozszarpie. Ale dobrze, Triss, jak chcesz. Jeśli ty nie uciekasz, nie zobaczysz, jak uciekam ja.