– Zobacz – mówię – to właśnie moje siostrzyczki. Zbliżamy się do trzepaka.
– Umiecie tak? – pyta jedna z dziewczynek. Puszcza się górnej poręczy, leci do tyłu i zawisa na dolnej, na zgiętych w kolanach nóżkach. Jej główka huśta się pięć centymetrów nad betonem, a jej włosy go zamiatają.
Zosia i Krysia też puszczają górną poręcz i też już huśtają główkami nad betonem. Zsuwają się z poręczy.
– Od razu je poznałam – mówi Kasia. – Jakie śmieszne, jakie podobne.
Patrzę, a Zosia ma w rajtuzkach dziurę na kolanie.
– Coś ty zrobiła – mówię, podchodząc do niej. – Jak ty chodzisz?
– To stara dziura – mówi Zosia.
– Cośmy na sankach były – mówi Krysia.
– Znów kłamiecie. Bym ją zobaczyła, jak cerowałam. Chodźcie tu. To jest moja koleżanka Katarzyna. Umiecie powiedzieć „dzień dobry”?
– Dzień dobry – mówią i patrzą na Kasię, tuląc się trochę do siebie. Zawsze, jak się zawstydzą, to się tulą. Kasia uśmiecha się.
– Wiecie co – mówi – jesteście śliczne. Która jest Zosia, a która Krysia? – Kasia kuca przed nimi.
– Ja – mówią razem. Śmiejemy się z Kasią.
– Jak wy je odróżniacie?
– Bardzo łatwo – mówię. – To tylko z początku wydaje się, że są identyczne.
Krysia pokazuje palcem na Zosię i mówi:
– Ona ma więcej piegów.
– Nieprawda, ty masz więcej – mówi Zosia. A Kasia pyta:
– Lubicie ciastka?
– Lubimy.
Kasia zaczyna grzebać w swojej torbie. Dziewczynki podchodzą do niej, zaglądają do torby, ciekawe tych ciastek. Kasia wyjmuje tysiąc złotych, podaje je Krysi.
– To sobie kupcie – mówi. – Kupcie za wszystko i poczęstujcie swoje koleżanki.
Ale my nie wiemy, gdzie się kupuje – mówi Krysia, biorąc pieniądze.
– Ja wiem – mówi jedna z dziewczynek z trzepaka. – To niedaleko.
– Ja też wiem – mówi inna. – Mogę zaprowadzić. Zostajemy z Kasią przy trzepaku same. Wszystkie dziewczynki pobiegły z Zosią i Krysią.
– To fantastyczne mieć w domu dwie takie śmieszne istotki – mówi Kasia. – Strasznie ci zazdroszczę.
Wchodzimy do mieszkania równo o wpół do trzeciej. Trochę się boję mamusi, spóźniłam się dwadzieścia minut.
Mamusia siedzi w kuchni, i to z kim, z panią Kamińską z Jawiszowa.
– O, Marysia przyszła – mówi pani Kamińska, gdy wchodzę do kuchni.
– A ja byłam u Kazka w jednostce, pytał się o ciebie. Kazał cię pozdrowić. Właśnie mówiłam twojej mamusi, jak tu ładnie macie. To nie to, co w naszym baraku. Luksusy.
– Dzień dobry – mówię. Za mną do kuchni weszła Kasia.
– Dzień dobry – mówi, podchodząc do mamusi. – Jestem koleżanką pani córki, nazywam się Katarzyna Bogdańska. – I wyciąga do mamusi rękę. Mamusia wstaje, podaje jej rękę i mówi jakby speszona:
– Kawczakowa…
– Jestem bardzo szczęśliwa, że panią poznałam – mówi Kasia. – Minka mi tyle o pani opowiadała.
Patrzę, a pani Kamińska też wstaje i wyciąga rękę do Kasi.
– Kamińska jestem – mówi.
– Bardzo mi przyjemnie – odpowiada Kasia. A ja widzę, że mamusia patrzy na Kasi spódnicę do samej ziemi. To mówię szybko: – Trochę się mamusiu spóźniłam, bo autobus długo nie nadjeżdżał.
– Tak, tak – wtrąca się pani Kamińska – z tymi autobusami to tu jest chryja. Krew może człowieka zalać, zanim się doczeka. Raz w zimie przyjechałam. Czekam i czekam, a tu nic. Przyjeżdża, a mnie już nie ma. Sopel lodu jest.
– Ja tam nie jeżdżę – mówi mamusia. – Jak tu jesteśmy, ani razu autobusem nie jechałam. Tyle, że po osiedlu ciut sobie pochodziłam.
– To wyjątkowo ładne osiedle – mówi Kasia, opierając się o kuchenkę.
– Eee, wygwizdów – mówi mamusia pogardliwie. – Posadzili naród do bloków, niech siedzi. To siedzi człowiek jak na słupie, co ma zrobić. Nawet do okna strach podejść.
Kasia śmieje się.
– Ma pani rację – mówi – bardzo pięknie to pani ujęła. Ale swojego zdania nie wycofuję, bo w kontekście tego całego potwornego ohydztwa, jakim jest nowoczesne budownictwo, to to osiedle jest naprawdę wyjątkowo ładne. I jak ślicznie się nazywa. Piaskowa Góra.
Mamusia kiwa głową.
– Rzeczywiście – mówi. – Nazwa ładna.
– I proszę spojrzeć, jaki widok – mówi Kasia, pokazując ręką na okno. Mamusia spogląda w okno, pani Kamińska też. To ja ciągnę Kasię za rękę.
– Chodź – mówię – pokażę ci Zenusia. – Przepraszamy na chwilę – mówi Kasia do mamusi i wychodzimy. Prowadzę ją do dużego pokoju. Zenuś nie śpi. Cysia smoczek i drapie rączką po kołderce.
– Jaki śliczny – mówi Kasia z zachwytem i pochyla się nad łóżeczkiem. – Mogę go dotknąć?
– Dotknij. Bierze jego rączkę.
– Jakie paluszki maluteńkie – mówi. – A paznokietki, popatrz…
– No – mówię. – Ja też u niego najbardziej lubię paluszki i paznokietki.
– Jaka słodka buziulka, jakie oczka – zachwyca się Kasia. – Halo, halo! Panie Zenku, proszę na mnie spojrzeć!
Zenuś wypluwa smoczek, zaczyna cienko gulgotać i ruszać główką na wszystkie strony. Kasia robi do niego słodkie minki, a ja jakoś nie mogę jej powiedzieć, że Zenuś nie widzi. Kasia odwraca się do mnie.
– Braciszek palce lizać – mówi. – Mniam, mniam, tylko go zjeść. Prowadzę ją do mojego pokoiku.
– Tutaj mieszkam ja i Tadziu. Trochę ciasno, ale jakoś się mieścimy.
Kasia rozgląda się, zauważa rysunki na ścianie.
– Mój jastrząb – mówi ze zdziwieniem. – Skąd się tu wziął?
– Podniosłam go i wyprasowałam – mówię. Kasia przytula mnie do siebie, całuje w policzek.
– Minko, kochanie, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że do ciebie przyszłam – mówi. – Teraz już wiem, skąd się wzięło takie cudo, jak ty.
Robi mi się wstyd. Kasia czasem tak jakoś powie coś o mnie, że aż mi głupio. Nikt mnie nigdy nie chwalił, a ona ciągle. Stoimy i patrzymy na nasze jastrzębie na ścianie.
– Wiesz – mówię cicho – nie mów do mnie „Minko” przy mojej mamusi, bo się będzie potem śmiała.
– Przepraszam kochanie – mówi Kasia. – Już nie będę. Słuchaj… może teraz zrobimy te zakupy? Będziemy miały z głowy.
– Dobrze – mówię i idę do kuchni. – Mamusiu, co mam kupić?
– Wszystko już pokupowałam – mówi mamusia. – Obiad sobie zjedz. I może koleżanka zje?
– Myśmy już jadły w stołówce szkolnej – mówi nagle Kasia. Odwracam się, ona stoi za mną. Czemu kłamie?
– A po co to jeść w stołówce, jak obiad w domu czeka? – pyta mamusia. Widać po niej, że jest niezadowolona. – Ile to kosztuje w stołówce?
– Jadłyśmy za darmo – mówi Kasia. – Bo ktoś nie przyszedł i były darmowe bony.
– To co innego – mówi pani Kamińska. – Darmowemu koniowi w zęby się nie zagląda. Dobrze mówię, pani Kawczakowa?
– Niby tak – mówi mamusia. A Kasia:
– Właściwie to ja mam do pani bardzo ważną sprawę. Otóż pan dyrektor prosił mnie osobiście, żebym panią zapytała, czy Marysia może chodzić na próby.
– Jakie próby? – pyta mamusia.
– Próby akademii na koniec roku szkolnego, bo do naszej szkoły ma przyjechać wiceminister oświaty. Dzisiaj wybierano najzdolniejszych i Marysię wybrano do recytacji. Ja będę grała na fortepianie. Będą też chóry i występy taneczne.
– Marysię wybrali? – dziwi się mamusia.
– Tak – mówi Kasia. – Ma bardzo dobrą dykcję, najlepszą ze wszystkich.
– No no – mówi mamusia i ogląda się na panią Kamińską. – Patrz pani, artystkę będziemy mieli w domu.
– To zgadza się pani? – pyta Kasia.
– Mówi się trudno – mówi mamusia. – Jak dyrektor ją wybrał, to już nie popuści.
– I właśnie dzisiaj o wpół do czwartej zaczynają się próby – mówi Kasia. – A już prawie trzecia…
– To lećcie – mówi mamusia. – Żebyście się nie spóźniły.
– W takim razie do widzenia – mówi Kasia, a do mnie: – Chodźmy, szybko, może zdążymy. Ciach, trach, już jesteśmy za drzwiami, już jedziemy windą w dół.
– No co, mądrze wymyśliłam? – pyta mnie Kasia.
– No.
– Będziesz mogła przychodzić do mnie codziennie, a jakby co, to powiesz, że byłaś na próbie. A może ty mnie już nie lubisz, może nie chcesz do mnie przychodzić?…
Kasia robi smutną minę.
– Co ty – mówię. – Tylko, że to stało się tak szybko… aż nie mogę w to uwierzyć.
Siedzimy przy stole nakrytym białym, haftowanym obrusem. Restauracja jest nieduża, ale prześliczna. Na ścianach wiszą piękne obrazy w złotych ramach i wszystko aż się błyszczy. Przy innych stołach siedzą panie i panowie bardzo elegancko ubrani i rozmawiają cicho.
Jechałyśmy taksówką. Bardzo długo. Aż dojechałyśmy tutaj. To piętnaście kilometrów od Wałbrzycha. Gdy tu siedzimy, to pan taksówkarz cały czas czeka w samochodzie, żeby nas z powrotem odwieźć. I cały czas bije licznik. Ach, jaka ta Kasia jest bogata. Podchodzi do nas kelner. Jest młodziutki, ładny, z czarnymi, kręconymi włoskami. Białą serwetkę ma przewieszoną przez rękę. Kłania się i mówi:
– Moje uszanowanie, pani Katarzyno. – I do mnie: – Dzień dobry pani, witamy w naszym lokalu.
– Cześć, panie Wojtku – odpowiada Kasia.
– Dzień dobry – mówię, czując rumieńce wyłażące mi na buzię.
– Czy panie już wybrały? – pyta pan Wojtek.
– Dwa barszczyki z tymi no… diabełkami – mówi Kasia.
– Z diablotkami – śmieje się pan Wojtek.
– Właśnie – mówi Kasia. – I dla mnie omlecik z groszkiem, a dla pani specjalność lokalu. I oczywiście lody.
– Służę paniom uprzejmie – mówi pan Wojtek, skłania głowę i odchodzi.
Mniam, mniam.
Nie minęło pół godziny, a my już po obiedzie. Teraz jemy lody, sto razy lepsze niż tamte w kawiarni, przedwczoraj. Pan Wojtek uwijał się przy nas jak przy księżniczkach. I ciągle sobie z Kasią żartowali. Znają się bardzo dobrze, bo Kasia często przyjeżdża tu z mamusią. Ta restauracja jest prywatna, najlepsza w całym województwie. Jedzenia było strasznie dużo. Super smaczne, nawet nie wiem, jak się nazywało. Wszystko z talerza zjadłam. Tylko surówek nie zjadłam do końca, bo taca była ogromna jak pół stołu i pan Wojtek resztę zabrał, i tyle się zmarnowało. Prawie nie mogę się ruszyć i nawet lody ciężko mi się je, ale są za dobre, żeby je zostawić.