Выбрать главу

– Ludzie? Pojęcia nie masz, co mogą znieść ludzie, kiedy nie mają innego wyjścia. Jeśli zajdzie potrzeba, nikt nie będzie się zastanawiał nad ludźmi… to znaczy, nad sprawą tak drugorzędną, jak ich wygoda i warunki życia. Wtedy ważne będzie uratowanie całej naszej planety. Ona musi przetrwać, obojętne jakim kosztem! To chyba nie ulega wątpliwości!

– Lecz nie może to stanowić trwałego, ostatecznego rozwiązania!

– Powiedziałem ci już: zbudujemy Nową Paradyzję. Choćby nawet jedno czy dwa pokolenia miały przeżyć całe życie w stanie nieważkości. Zauważyłeś pewnie, że wszystkie większe przedmioty są u nas przytwierdzone do ścian i podłóg… Wszystko jest przewidziane i zaplanowane.

"Jeśli Lars Benig ma rację… a ma ją z pewnością – pomyślał Rinah – to ujawnienie jego hipotezy musiałoby spowodować ogólny krach tego świata…"

– Najważniejsza jest powłoka zewnętrzna – ciągnął Alvi, gdy po kilku przerwach dla odpoczynku znaleźli się na samym dole, przeszło dwieście metrów poniżej pierwszego poziomu. – Ją też konserwujemy najstaranniej, gdyż od jej całości zależy nasze istnienie. Każda luka w tej głównej przegrodzie, oddzielającej nas od kosmicznej próżni, stanowi śmiertelne zagrożenie dla segmentu. Osłabienie konstrukcji wewnętrznej można skompensować zmniejszeniem obrotów, ale w przypadku uszkodzenia osłabionej skorupy zewnętrznej nic nas nie uratuje. Byle większy meteor, albo nawet samo wewnętrzne ciśnienie, może uszkodzić powłokę w przerdzewiałym miejscu. Ona także była projektowana na znacznie krótszy okres eksploatacji. Na szczęście w próżni nie zachodzą procesy korozji, zewnętrzna powierzchnia powłoki ulega tylko erozji spowodowanej mikrometeorytami. Wewnętrzna zaś jest pod ciągłą kontrolą. Tutaj nie żałujemy pracy i farby antykorozyjnej.

Po chwili stali już na samym dole, na gładkiej powierzchni pokrytej warstwą brunatnej farby. W kręgu lampy pracowała ekipa złożona z pięciu pracowników.

– Ile nam jeszcze czasu zostało do końca świata? – zagadnął żartobliwie Alvi najbliższego z nich, mierzącego grubość powłoki o ultradźwiękową echosondą.

– O, sporo jeszcze, sporo! – powiedział robotnik, podnosząc na przybyłych zmęczone oczy i nie wiadomo czemu westchnął ciężko z głębi piersi.

– Czy nie sądzisz – powiedział Rinah, gdy stojąc na platformie roboczego pomostu powoli sunęli w górę okratowanym szybem – że prościej byłoby znaleźć jakąś spokojną, zaciszną planetę i osiedlić na niej, jeśli nie dzisiejszych Paradyzyjczyków, to przynajmniej ich wnuków, zamiast głowić się nad ulepszaniem tego sztucznego świata?

– Bzdura! – Alvi zaoponował z niezwykłą ostrością, jakby chciał odrzucić jak najdalej od siebie myśl wypowiedzianą przez Ziemianina. – Nie ma odwrotu z naszej słusznej drogi! Przecież to, co proponujesz, byłoby powrotem do waszego, ziemskiego sposobu życia, z wszystkimi jego problemami i uciążliwościami… Nasze społeczeństwo ukształtowało się w zupełnie innych warunkach, nasze obyczaje, nawyki, kultura… Nie, absolutnie nie! To byłby po prostu regres, sprzeniewierzenie wobec naszych przodków, którzy budowali dla nas ten świat! A po drugie, gdzie jest taka planeta? Gdzie ją znajdziesz?

Przez chwilę milczeli obaj, obserwując mijane pomosty, na których pracowali malarze i spawacze.

– A po trzecie… – powiedział nagle Alvi zupełnie innym tonem, jakby z odcieniem smutku w głosie – gdyby nawet… to i tak już na to za późno. Czy wyobrażasz sobie… czy ktokolwiek byłby w stanie wyobrazić sobie reakcję tych milionów ludzi na nową sytuację, w której n i e z a g r a ż a, im żaden gwałtowny kataklizm? Jak zachowywaliby się wówczas, w otwartej przestrzeni, nie będąc przy tym ściśle k o n t r o l o w a n i?

– Tak jak my na Ziemi! – poddał Rinah.

– Nie jest to takie pewne! Teraz, po tylu latach utrwalonego stanu… Nie, tego nie da się przewidzieć… A poza tym, życie ziemskiego społeczeństwa nie jest w żadnej mierze przykładem godnym naśladowania. Wystarczy obejrzeć parę filmów o Ziemi w naszej telewizji!

Ostatnie dwa zdania Alvi wypowiedział głośno i wyraźnie, bo właśnie znaleźli się na powrót w zasięgu mikrofonów korytarza pierwszego poziomu.

ROZDZIAŁ XVIII

Wnętrze użytkowej części Pierwszego Segmentu przedstawiało się zupełnie nieźle. Widać tu było troskę o wygląd pomieszczeń ogólnego użytku, pokoje mieszkalne – choć skromnie wyposażone – utrzymane były w porządku i czystości. Dbały o to ekipy konserwatorskie, krążące nieustannie po każdym piętrze.

Rinah nie mógł pozbyć się wrażenia, że Pierwszy Segment jest swego rodzaju "oknem wystawowym" Paradyzji. Zapewnienia Alviego, że wszędzie jest podobnie, nie mogły go przekonać, choćby ze względu na dwuznaczną formę, w jakiej przewodnik wypowiadał się na ten temat.

Teraz, po wyprawie w głąb komory ochronnej, aż do "drugiego dna" segmentu, którym była zewnętrzna skorupa kontenera, wątpliwości Rinaha wzmogły się jeszcze. Obraz rozsypującej się konstrukcji, dźwigającej stupięćdziesięciopoziomowy gmach części użytkowej, sprawiał przygnębiające wrażenie, a rozpaczliwe wysiłki spawaczy, ratujących przerdzewiałe dźwigary i wsporniki, wydawały się jakąś daremną pracą Syzyfa.

Rinah zdawał sobie sprawę z beznadziejności tego wyścigu ludzi z korozją zżerającą metal konstrukcji. Wsporniki można było wzmacniać i wymieniać, lecz koszty tego łatania musiały być ogromne: cały materiał importowano z Ziemi. Na Tartarze nie produkowano odpowiednich elementów konstrukcyjnych. Obok ogromnych wydatków na zakupy środków obrony zewnętrznej i wyrafinowanych urządzeń do kontroli wewnętrznej, konserwacja stuletniej sztucznej planety musiała pochłaniać ogromne sumy. Zrozumiała stawała się w tym świetle niezwykła, spartańska wprost skromność warunków życia ludności. Przyjmując za dobrą monetę wszystko, co głoszono tu oficjalnie na temat zagrożeń czyhających na unikalny obiekt kosmiczny, jakim była Paradyzja, trudno byłoby kwestionować priorytet tych ogromnych wydatków przed innymi, mającymi na celu podniesienie komfortu życia. Należało sądzić, że większość mieszkańców Paradyzji uznaje te obiektywne konieczności, przywykłszy do nich od pokoleń.

Biorąc jednakże pod uwagę obecny stan konstrukcji, będącej podstawą fizycznego istnienia wewnętrznego świata poszczególnych segmentów, należało się spodziewać, że koszty dalszej konserwacji będą gwałtownie wzrastać w miarą upływu czasu, bo w praktyce trzeba będzie wreszcie zrekonstruować całą sztuczną planetę…

"Taka łatanina jest pewnie o wiele kosztowniejsza niż zbudowanie całości od nowa – stwierdził Rinah po powrocie z wycieczki. – Bo wreszcie także powłoka zewnętrzna zacznie się rozsypywać…"

Plany budowy nowej, wspaniałej, sztucznej planety były oczywiście ewidentną mrzonką. Pomimo wytężonej pracy ekip wydobywczych na Tartarze, Paradyzja była potężnie obciążona kredytami zaciągniętymi u ziemskich partnerów handlowych i o wszczęciu takiej inwestycji w wyobrażalnej przyszłości nie mogło być mowy.

Przyczyna tak dalece posuniętego rozpadu kosmicznych kontenerów, z których sto lat temu zbudowano Paradyzję, była bardzo prosta: materiał, z którego wykonano powłokę i elementy konstrukcji wewnętrznej, nie był przewidziany na tak długotrwałe użytkowanie. Kontenery, mające służyć do jednorazowego przetransportowania łudzi i ładunku z Ziemi na Tartar, wykonano ze specjalnego materiału, dającego konstrukcji znaczną wytrzymałość mechaniczną i niezmiernie cenną cechę lekkości. Uzyskano to poprzez strukturę "komórkową". Materiał nie był litym metalem, lecz jak gdyby zastygłą metalową pianką, pod mikroskopem przypominającą budowę pszczelego plastra. O trwałość nikt się nie kłopotał, celowo nawet zastosowano stopy metali, o których wiadomo było z góry, że są bardzo podatne na korozję, lecz za to niezwykle wytrzymałe i odporne na udary mechaniczne.

Po kilkunastu latach, a tyle materiał z powodzeniem wytrzymywał, kontenery miały przestać być potrzebne. Zresztą podczas lotu w próżni korozja zewnętrznej powierzchni powłoki w ogóle nie zachodzi, natomiast konstrukcja wewnętrzna opierać się mogła zębowi czasu przez lat kilkadziesiąt; lecz sto lat – to było już powyżej wszelkich przewidywań.