– To był bardzo dobry pomysł – odparł pułkownik Korn – bo uwalniał nas od nadliczbowego majora, który kompromitował pana pułkownika jako dowódcę. Niech się pan nie przejmuje, to się niedługo uspokoi. Najlepszym wyjściem będzie posłać kapitanowi Blackowi list z całkowitym poparciem i mieć nadzieję, że szlag go trafi, zanim narobi zbyt dużo szkody.
Nagle przyszła mu do głowy nieprawdopodobna myśl.
– Panie pułkowniku! Nie sądzi pan chyba, że ten bałwan będzie próbował wyrzucić majora Majora z jego przyczepy?
– Naszym najbliższym zadaniem powinno być wykurzenie tego drania majora Majora z jego przyczepy – zdecydował kapitan Black. – Szkoda, że nie możemy wypędzić go do lasu razem z żoną i dziećmi. Niestety, nie ma żony ani dzieci, będziemy więc musieli zadowolić się tym, co mamy, i wyrzucić tylko jego. Komu podlegają sprawy rozlokowania ludzi?
– Jemu.
– Widzicie? – krzyknął kapitan Black. – Oni wciskają się wszędzie! Nie mam zamiaru przyglądać się temu bezczynnie. Jak będzie trzeba, to pójdę z tą sprawą do samego majora… de Coverley. Powiem Milowi, żeby z nim porozmawia}, jak tylko wróci z Rzymu.
Kapitan Black miał bezgraniczne zaufanie do mądrości, władzy i sprawiedliwości majora… de Coverley, mimo że nigdy jeszcze z nim nie rozmawiał i nadal nie mógł zdobyć się na odwagę, żeby to zrobić. Wysyłał w swoim zastępstwie Mila i potem chodził niecierpliwie z kąta w kąt, czekając na powrót swego wysokiego posła. Podobnie jak wszyscy w eskadrze, żywił głęboki podziw i szacunek dla majestatycznego, siwowłosego majora o pobrużdżonej twarzy i postawie Jehowy, który przyleciał wreszcie z Rzymu ze zranionym okiem pod nową celuloidową opaską i od jednego zamachu rozpędził całą Wspaniałą Krucjatę na cztery wiatry.
Milo na wszelki wypadek nic nie powiedział, kiedy major… de Coverley w dniu swego powrotu, wkraczając z właściwą sobie groźną i surową godnością do stołówki, stwierdzi), że wejście blokuje mur oficerów czekających w kolejce na podpisanie deklaracji lojalności. Na drugim końcu kontuaru, przy którym wydawano posiłki, grupa wcześniej przybyłych, z tacami w jednej ręce, ślubowała wierność sztandarowi, żeby móc zająć miejsca przy stolikach. Ci, co przybyli jeszcze wcześniej i siedzieli już przy stołach, śpiewali Gwiaździsty Sztandar, żeby móc skorzystać z soli, pieprzu i ketchupu. Wrzawa zaczęła powoli ucichać, gdy major… de Coverley stanął w drzwiach marszcząc brwi z wyrazem zdumienia i niezadowolenia, jakby ujrzał jakieś niesamowite widowisko. Potem ruszył prosto przed siebie i ściana oficerów rozstąpiła się przed nim niczym fale Morza Czerwonego. Nie oglądając się w lewo ani w prawo podszedł niepowstrzymanie do kontuaru i donośnym, ochrypłym ze starości głosem, w którym pobrzmiewało dostojeństwo i przyzwyczajenie do posłuchu, powiedział wyraźnie:
– Dajcie mi jeść.
Zamiast jedzenia kapral Snark podsunął majorowi… de Coverley do podpisania deklarację lojalności. Major odsunął ją z ogromnym niezadowoleniem, gdy tylko zorientował się, co to jest; zdrowe oko błysnęło ogniście spopielającą pogardą, a potężne, stare, pofałdowane zmarszczkami oblicze pociemniało majestatycznym gniewem.
– Dajcie mi jeść, powiedziałem – rozkazał szorstkim głosem, który przetoczył się złowróżbnie przez przycichły namiot niby odgłos dalekiego grzmotu.
Kapral Snark zbladł i zadygotał. Spojrzał błagalnie w stronę Mila, szukając u niego pomocy. Przez kilka straszliwych sekund panowała cisza. Potem Milo skinął głową.
– Daj majorowi jeść – powiedział.
Kapral Snark zaczął nakładać majorowi… de Coverley porcję. Major odwrócił się od kontuaru z pełną tacą i nagle się zatrzymał. Jego wzrok padł na grupki pozostałych oficerów wpatrujących się w niego z niemą prośbą i w słusznym gniewie ryknął:
– Dajcie wszystkim jeść!
– Dajcie wszystkim jeść! – zawtórował mu Milo z radosną ulgą i Wspaniała Krucjata Lojalności była skończona.
Kapitan Black był głęboko zraniony tym zdradzieckim ciosem w plecy, zadanym mu przez zwierzchnika, na którego poparcie tak bardzo liczył. Major… de Coverley sprawił mu zawód.
– O, wcale się tym nie przejmuję – odpowiadał z uśmiechem wszystkim, którzy przychodzili z wyrazami współczucia. – Swoje zadanie wykonaliśmy. Naszym celem było nastraszyć tych, których nie lubimy, oraz uczulić ludzi na niebezpieczeństwo grożące ze strony majora Majora i cel ten niewątpliwie osiągnęliśmy. A ponieważ i tak nie mieliśmy zamiaru pozwolić mu na podpisanie deklaracji lojalności, nieważne jest, czy my je podpisujemy.
Widząc, jak wszyscy, których nie lubi, znów się trzęsą ze strachu podczas przerażającego, wlokącego się w nieskończoność Wielkiego Oblężenia Bolonii, kapitan Black wspominał z żalem dawne dobre czasy swojej Wspaniałej Krucjaty Lojalności, kiedy był rzeczywiście ważną figurą i nawet grube ryby, jak Milo Minderbinder, doktor Daneeka czy Piltchard i Wren drżeli na jego widok i czołgali się u jego stóp. Aby móc udowodnić nowo przybyłym, że był naprawdę ważną figurą, przechowywał list pochwalny od pułkownika Cathcarta.
12 Bolonia
Tak naprawdę to nie kapitan Black, ale sierżant Knight zapoczątkował ponurą panikę w związku z Bolonią, wymykając się cichaczem z ciężarówki pod dwie dodatkowe kamizelki przeciwodłamkowe, gdy tylko dowiedział się o celu, i zapoczątkowując żałobny pochód z powrotem do magazynu, który ostatecznie przekształcił się w szaleńczą bijatykę o ostatnie wolne kamizelki.
– Hej, co się dzieje? – spytał nerwowo Kid Sampson. – Czy ta Bolonia jest taka straszna?
Nately, siedząc jak w transie na podłodze ciężarówki, ukrył swoją młodą, poważną twarz w dłoniach i nic nie odpowiedział. Wszystkiemu więc winien był sierżant Knight i seria okrutnych odwołań, gdyż w momencie kiedy po raz pierwszy wsiadali do samolotów, nadjechał jeep z wiadomością, że nad Bolonią pada i akcja zostaje odłożona. Zanim wrócili do eskadry, padało już również nad Pianosą i przez resztę dnia wpatrywali się tępo w linię frontu na mapie pod brezentowym daszkiem namiotu wywiadu i hipnotycznie przeżuwali w myśli fakt, że sytuacja jest bez wyjścia. Żywe tego świadectwo stanowiła wąska czerwona wstążeczka rozpięta na mapie: siły lądowe we Włoszech zostały zatrzymane w odległości czterdziestu dwóch nieprzebytych mil na południe od celu i nie były w stanie zdobyć miasta w wyznaczonym terminie. Nic nie mogło uratować lotników z Pianosy przed lotem na Bolonię. Znaleźli się w pułapce.
Jedyną ich nadzieją było, że deszcz nie przestanie padać, ale nadziei nie mieli, ponieważ wiedzieli, że musi przestać. Kiedy przestawało padać na Pianosie, padało w Bolonii. Kiedy przestawało padać w Bolonii, padało na Pianosie. Kiedy nie było deszczu ani tu, ani tam, zdarzały się dziwne, nie wyjaśnione zjawiska, jak epidemia biegunki lub przesuwanie się granicy bombardowania. Czterokrotnie w ciągu sześciu pierwszych dni zbierano ich na odprawę i odsyłano z powrotem. Raz nawet wystartowali i sformowali szyk, ale wieża kontrolna zawróciła ich z drogi. Im większy padał deszcz, tym bardziej cierpieli. Im bardziej cierpieli, tym goręcej modlili się, żeby nie przestało padać. Przez całą noc spoglądali w niebo i martwili się na widok gwiazd. Przez cały dzień wpatrywali się w granicę bombardowania na wielkiej mapie Włoch przybitej do chwiejnego stojaka, który był stale porywany przez wiatr i który wciągano z powrotem pod daszek namiotu wywiadu, ilekroć zaczynało padać. Granica bombardowania była to wąska, szkarłatna, satynowa wstążeczka wyznaczająca przedni skraj pozycji lądowych wojsk Sprzymierzonych na terytorium całych Włoch.