– Nie, nie – jęknął. – Nie teraz. Kapral Whitcomb wybuchnął gniewem.
– Jestem pańskim najlepszym przyjacielem, a pan nawet o tym nie wie – oświadczył zaczepnie i wyszedł z namiotu. Wszedł z powrotem.
– Jestem po pańskiej stronie, a do pana to w ogóle nie dociera. Czy wie pan, jak poważna jest pańska sprawa? Ten facet z Wydziału Śledczego pobiegł do szpitala, żeby wysłać nowy meldunek w pańskiej sprawie o tym pomidorze.
– O jakim pomidorze? – spytał kapelan mrugając.
– O tym dorodnym pomidorze, który pan ukrywał w dłoni, kiedy pan tu przyszedł. O, jest! Ten, który pan teraz trzyma w ręku.
Kapelan rozluźnił palce ze zdumieniem i zobaczył, że nadal ściska w dłoni dorodny pomidor, który dostał od pułkownika Cathcarta. Pośpiesznie położył go na stoliku brydżowym.
– Dostałem tego pomidora od pułkownika Cathcarta – powiedział i umilkł zaskoczony tym, jak śmiesznie zabrzmiało jego wyjaśnienie. – Nalegał, żebym go wziął.
– Przede mną nie musi pan kłamać – odparł kapral Whitcomb.
– Nic mnie nie obchodzi, czy go pan ukradł, czy nie.
– Ukradł? – wykrzyknął zdumiony kapelan. – Po cóż miałbym kraść tego dorodnego pomidora?
– Właśnie to nas najbardziej zastanowiło – powiedział kapral Whitcomb. – I ten facet z Wydziału Śledczego wpadł na pomysł, że może pan mieć w nim jakieś ważne tajne dokumenty.
Kapelan opadł bezwładnie pod miażdżącym brzemieniem rozpaczy.
– Nie ukryłem w nim żadnych ważnych tajnych dokumentów
– stwierdził naiwnie. – Zaczyna się od tego, że w ogóle nie chciałem go przyjąć. Proszę, może go pan sobie wziąć. Niech pan sam zobaczy.
– Ja go nie chcę.
– Proszę, niech go pan zabierze – błagał kapelan ledwie słyszalnym głosem. – Chcę się go pozbyć.
– Ja go nie chcę – uciął kapral Whitcomb i wyszedł sztywno, z gniewną twarzą, powstrzymując uśmiech wielkiej radości, wywołany tym, że ukuł potężny nowy sojusz z przedstawicielem Wydziału Śledczego i że znowu udało mu się okazać kapelanowi swoje niezadowolenie.
– Biedny Whitcomb – westchnął kapelan czując się odpowiedzialny za złe samopoczucie pomocnika. Siedział niemo, pogrążony w ciężkiej, paraliżującej melancholii, i czekał, że kapral Whitcomb lada chwila wejdzie z powrotem. Zawiedziony, usłyszał stanowczy chrzęst kroków kaprala cichnący w oddali. Nie miał na nic ochoty. Postanowił zastąpić obiad tabliczką czekolady ze swojej szafki i kilkoma łykami letniej wody z manierki. Miał uczucie, iż otacza go gęsta, przytłaczająca mgła ewentualności, w której nie mógł dostrzec ani promyka światła. Bał się tego, co pomyśli pułkownik Cathcart, kiedy dotrze do niego wiadomość, że jego kapelana podejrzewa się o to, iż jest Washingtonem Irvingiem, a potem zaczął się zagryzać tym, co pułkownik Cathcart myśli o nim już teraz za to, że ośmielił się poruszyć sprawę sześćdziesięciu lotów bojowych. Tyle jest cierpienia na świecie, dumał kapelan skłaniając ponuro głowę pod ciężarem tragicznych myśli, a on nie potrafi pomóc nikomu, a już najmniej sobie samemu.
21 Generał Dreedle
Pułkownik Cathcart nie myślał o kapelanie, gdyż pochłaniał go całkowicie nowy i groźny problem, któremu na imię było Yossarian!
Yossarian! Na sam dźwięk tego szkaradnego, wstrętnego nazwiska oblewał go zimny pot i oddech wiązł mu w gardle. Kiedy kapelan po raz pierwszy wymienił nazwisko Yossariana, zabrzmiało ono w głębi pamięci pułkownika jak złowróżbny gong. Gdy tylko za kapelanem zamknęły się drzwi, całe haniebne wspomnienie o nagim żołnierzu w szeregach spłynęło na niego bolesnym, duszącym wodospadem gryzących szczegółów. Pułkownik pocił się i miał dreszcze. Ujawniała się nieprawdopodobna i złowieszcza zbieżność, tak szatańska w swoich implikacjach, że mogła wróżyć jedynie coś niezwykle ohydnego. Człowiek, który stał nago w szeregu, kiedy generał Dreedle miał go dekorować Krzyżem Zasługi, również nazywał się Yossarian! A teraz człowiek nazwiskiem Yossarian groził rozpętaniem skandalu w związku z podniesieniem liczby obowiązkowych lotów bojowych do sześćdziesięciu. Pułkownik Cathcart zastanawiał się ponuro, czy to ten sam Yossarian.
Wstał i z wyrazem ogromnej zgryzoty zaczął przechadzać się po pokoju. Stał w obliczu tajemnicy. Nagi człowiek w szeregu, przyznawał ponuro, stanowił plamę na jego honorze. Podobnie kombinacje z linią frontu przed lotem na Bolonię i siedmiodniowe opóźnienie w zniszczeniu mostu w Ferrarze, chociaż w końcu zbombardowanie mostu, przypomniał sobie z radością, stało się liściem do wieńca jego sławy, choć znowu strata samolotu przy powtórnym nalatywaniu na cel, przypomniał sobie ze smutkiem, była plamą na honorze, mimo że zdobył nowy liść do wieńca sławy, otrzymując zgodę na odznaczenie bombardiera, który okrył go uprzednio hańbą, zawracając po raz drugi na cel. Ten bombardier, przypomniał sobie nagle z osłupieniem, również nazywał się Yossarian! To już trzeci! Ze zdumieniem wybałuszył swoje lepkie oczy i obejrzał się z lękiem, żeby zobaczyć, co się dzieje za jego plecami. Jeszcze przed chwilą w jego życiu nie było Yossarianów; teraz mnożyli się jak skrzaty. Spróbował wziąć się w garść. Yossarian to nie jest często spotykane nazwisko; może wcale nie ma trzech Yossarianów, a tylko dwóch, a może nawet jest tylko jeden Yossarian – ale to przecież w gruncie rzeczy nie robi żadnej różnicy! Pułkownik znajdował się nadal w poważnym niebezpieczeństwie. Intuicja ostrzegała go, że zbliża się do jakiegoś gigantycznego, nieodgadnionego, kosmicznego finału i jego barczystym, muskularnym, potężnym ciałem wstrząsnął od stóp do głów dreszcz na myśl, że Yossarian, kimkolwiek się w końcu okaże, może być wysłańcem jego Nemezis.
Pułkownik Cathcart nie był przesądny, ale wierzył w znaki, usiadł więc na powrót za biurkiem i zrobił w swoim kalendarzu zrozumiałą tylko dla siebie notatkę, żeby jak najszybciej rozwikłać całą tę podejrzaną aferę z Yossarianem. Zapis ku własnej pamięci wykonał swoim ciężkim, zdecydowanym charakterem pisma, wzmacniając go dobitnie serią zaszyfrowanych znaków przestankowych i następnie podkreślając dwukrotnie cały tekst, który wyglądał tak:
Skończywszy pułkownik odchylił się na oparcie fotela ogromnie zadowolony, że tak błyskawicznie zareagował w obliczu poważnego niebezpieczeństwa. Yossarian – na sam widok tego nazwiska wstrząsał nim dreszcz. Tyle es to musiało być coś wywrotowego. Przypominało słowa takie, jak: szpiegostwo i podstęp, jak socjalista, faszysta i komunista. Było to nienawistne, obce, odrażające nazwisko, po prostu nazwisko nie budzące zaufania. Nie przypominało niczym takich czystych, rześkich, uczciwych amerykańskich nazwisk, jak Cathcart, Peckem czy Dreedle.
Pułkownik Cathcart wstał powoli i znowu zaczął przechadzać się po pokoju. Prawie bezwiednie wziął z kosza dorodnego pomidora i wgryzł się w niego żarłocznie. Natychmiast skrzywił się i wyrzucił pomidora do kosza. Pułkownik nie lubił dorodnych pomidorów, nawet jeżeli były to jego własne pomidory, a te nie były nawet jego. Zostały zakupione na targowiskach całej Pianosy przez pułkownika Korna, ukrywającego się pod różnymi nazwiskami, przewiezione pod osłoną nocy na farmę pułkownika w górach i następnego ranka sprowadzone do siedziby sztabu celem odsprzedania ich Milowi, który płacił pułkownikowi Cathcartowi i pułkownikowi Kornowi powyżej cen rynkowych. Pułkownik Cathcart często zastanawiał się, czy to, co robią z dorodnymi pomidorami, jest legalne, ale ponieważ pułkownik Korn zapewniał go, że tak, starał się o tym nie myśleć. Nie wiedział również, czy legalny jest jego dom w górach, gdyż wszystkie formalności załatwiał pułkownik Korn. Pułkownik Cathcart nie był pewien, czy jest właścicielem domu, czy dzierżawcą, oraz od kogo go nabył i za ile, jeżeli w ogóle zapłacił. Pułkownik Kom odpowiadał za stronę prawną i skoro on zapewniał, że oszustwa, wymuszenia, spekulacje walutowe, malwersacje, oszustwa podatkowe i kombinacje na czarnym rynku są legalne, pułkownik Cathcart nie mógł z nim dyskutować.