Выбрать главу

– Bardzo mi przykro – powiedział z żalem, głębokim, uprzejmym, pełnym melancholii głosem – ale to rozkaz. Major Major nie przyjmuje nikogo.

– Major Major sam chciał się ze mną zobaczyć – tłumaczył kapelan. – Był w moim namiocie, kiedy ja byłem tutaj poprzednim razem.

– Major Major? – zdziwił się sierżant.

– Tak. Proszę pójść i spytać go.

– 1- Obawiam się, że to niemożliwe. Mnie Major też nie przyjmuje. Może zostawi pan wiadomość?

– Nie chcę zostawiać wiadomości. Czy major nigdy nie robi wyjątków?

– Tylko w szczególnych sytuacjach. Po raz ostatni opuścił swój namiot, żeby wziąć udział w pogrzebie jednego z szeregowych. A po raz ostatni przyjął kogoś u siebie, kiedy znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Bombardier nazwiskiem Yossarian wdarł się wtedy…

– Yossarian? – rozpromienił się kapelan uradowany tym nowym zbiegiem okoliczności. Czyżby jeszcze jeden cud? – Właśnie o nim chcę rozmawiać z majorem Majorem. Czy mówili na temat ilości lotów bojowych, które Yossarian musi odbyć?

– Tak jest, właśnie o tym rozmawiali. Kapitan Yossarian miał pięćdziesiąt jeden lotów i prosił majora Majora o wyłączenie z personelu latającego i zwolnienie od czterech lotów. Pułkownik Cathcart wymagał wtedy pięćdziesięciu pięciu lotów.

– I co na to major Major?

– Major Major powiedział, że nic nie może zrobić. Twarz kapelana pociemniała.

– Tak powiedział?

– Tak jest. Poradził nawet Yossarianowi, żeby udał się z tą sprawą do pana. Czy na pewno nie chce pan zostawić wiadomości? Mam tutaj papier i ołówek.

Kapelan potrząsnął głową, gryząc w rozpaczy spieczoną dolną wargę, i wyszedł. Słońce stało jeszcze wysoko, a tyle już się tego dnia wydarzyło. W lesie było nieco chłodniej. Gardło miał wysuszone i obolałe. Szedł powoli, zastanawiając się ponuro, jakież to jeszcze nieszczęścia mogą się na niego zwalić, kiedy zza krzewu morwy bez żadnego ostrzeżenia skoczył na niego szalony pustelnik. Kapelan wrzasnął na cały głos.

Wysoki, trupioblady nieznajomy odskoczył przerażony krzykiem kapelana i zawołał:

– Nie bij mnie!

– Kim pan jest? – krzyknął kapelan.

– Proszę mnie nie bić! – odkrzyknął nieznajomy.

– Jestem kapelanem!

– To dlaczego chce mi pan zrobić krzywdę?

– Wcale nie chcę panu zrobić krzywdy – przekonywał go kapelan zdradzając oznaki zniecierpliwienia, mimo że nadal stał jak wryty.

– Niech pan tylko powie, kim pan jest i czego pan ode mnie chce.

– Chcę się tylko dowiedzieć, czy Wódz White Halfoat umarł już na zapalenie płuc – krzyknął nieznajomy. – Nic więcej nie chcę. Ja tu mieszkam. Nazywam się Flume. Należę do eskadry, ale mieszkam tutaj w lesie. Może pan spytać, kogo pan chce.

Przyglądając się dziwacznej, skulonej postaci, kapelan zaczai stopniowo odzyskiwać panowanie nad sobą. Na postrzępionej koszuli nieznajomego dyndały dwie kapitańskie belki pokryte nalotem rdzy. Miał włochate, czarne jak smoła znamię pod jednym nozdrzem i ciężkie, nastroszone wąsy.koloru topolowej kory.

– Skoro jest pan z tej eskadry, to dlaczego mieszka pan w lesie?

– spytał zaciekawiony kapelan.

– Muszę mieszkać w lesie – odpowiedział kapitan kwaśno, jakby to było zrozumiałe samo przez się. Prostował się powoli, nadal z lękiem obserwując kapelana, mimo że był od niego przeszło o głowę wyższy.

– Czy nie słyszał pan rozmów na mój temat? Wódz White Halfoat poprzysiągł, że poderżnie mi gardło którejś nocy, kiedy głęboko zasnę, i dopóki on żyje, nie odważę się położyć do łóżka w eskadrze.

Kapelan z niedowierzaniem wysłuchał tego nieprawdopodobnego wyjaśnienia.

– Ależ to nie do wiary – zawołał. – Byłoby to morderstwo z premedytacją. Dlaczego nie zameldował pan o tym majorowi Majorowi?

– Zameldowałem o tym majorowi Majorowi – wyjaśnił ze smutkiem kapitan – i major Major powiedział, że on sam poderżnie mi gardło, jeżeli jeszcze raz się u niego pokażę. – Kapitan z lękiem spojrzał na kapelana. – Czy pan również chce mi poderżnąć gardło?

– Ależ nie, skąd – uspokoił go kapelan. – Oczywiście, że nie. Czy pan naprawdę mieszka w lesie?

Kapitan skinął głową i kapelan z mieszaniną litości i podziwu przyjrzał się jego porowatej, szarej z wycieńczenia i niedożywienia twarzy. Ciało kapitana było szkieletem w wymiętym ubraniu, które wisiało na nim jak przypadkowy zbiór worków. Wszędzie miał poprzyklejane źdźbła siana i widać było, że dawno już nie oglądał fryzjera. Pod oczami miał wielkie czarne sińce. Kapelan był prawie do łez wzruszony tym obrazem nędzy i rozpaczy, jaki przedstawiał kapitan, i poczuł szacunek i współczucie na myśl o różnorakich surowych umartwieniach, które ten biedak musi znosić każdego dnia.

– Kto panu pierze bieliznę?

– Oddaję ją praczce we wsi – odpowiedział kapitan rzeczowym tonem. – Trzymam swoje ubranie w przyczepie i zakradam się tam raz czy dwa razy dziennie, żeby wziąć czystą chustkę do nosa albo zmienić bieliznę.

– A co pan zrobi, jak przyjdzie zima?

– O, mam nadzieję, że do tego czasu wrócę do eskadry – wyznał kapitan z męczeńskim przekonaniem. – Wódz White Halfoat obiecywał stale, że umrze na zapalenie płuc, i sądzę, iż muszę tylko cierpliwie poczekać na nadejście chłodniejszych i wilgotniejszych dni. – Tu kapitan zmierzył kapelana zdziwionym spojrzeniem. – Czy pan tego wszystkiego nie wie? Nie słyszał pan, co o mnie mówią?

– Chyba nigdy nie słyszałem, żeby ktoś o panu mówił.

– Tak? Zupełnie tego nie rozumiem. – Kapitan był dotknięty, ale robił dobrą minę do złej gry. – Na szczęście mamy już prawie wrzesień i chyba teraz to nie potrwa długo. Jak chłopcy będą o mnie pytać, może im pan powiedzieć, że zacznę znowu pitrasić swoje biuletyny, jak tylko Wódz White Halfoat umrze na zapalenie płuc. Powie im pan? Proszę im powiedzieć, że wrócę do eskadry, kiedy nadejdzie zima i Wódz White Halfoat umrze na zapalenie płuc, dobrze?

Kapelan z nabożeństwem zapamiętał te prorocze słowa, urzeczony ich ezoterycznym znaczeniem.

– Czy żywi się pan jagodami, ziołami i korzonkami? – spytał.

– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział zdziwiony kapitan. – Zakradam się do stołówki od tyłu i jadam w kuchni. Milo daje mi mleko i kanapki.

– Co pan robi, kiedy pada deszcz?

– Moknę – przyznał szczerze kapitan.

– A gdzie pan sypia?

Kapitan natychmiast skulił się i zaczął się cofać.

– Pan także? – zawołał przerażony.

– Ależ nie – krzyknął kapelan. – Przysięgam.

– Pan też chce mi poderżnąć gardło! – upierał się kapitan.

– Daję panu słowo – zapewnił go kapelan, ale było już za późno, gdyż poczciwe, rozczochrane widmo już znikło, rozpływając się tak fachowo wśród bujnej, pstrej mozaiki liści, świateł i cieni, że kapelan natychmiast zaczął się zastanawiać, czy je rzeczywiście widział. Ostatnio miał tyle do czynienia ze zwidami, że nie był już pewien, które z nich były zwidami, a które istniały naprawdę. Chciał jak najprędzej dowiedzieć się prawdy o szaleńcu z lasu, sprawdzić, czy kapitan Flume jest postacią rzeczywistą, ale z żalem przypomniał sobie, że w pierwszym rzędzie musi udobruchać kaprala Whitcomba za to, że daje mu zbyt mało samodzielności. Człapał apatycznie ścieżką wijącą się przez las, z wyschniętym gardłem i tak wyczerpany, że ledwo powłóczył nogami. Miał wyrzuty sumienia na myśl o kapralu Whitcombie. Modlił się, żeby kaprala nie było, kiedy przyjdzie na polankę, i żeby mógł rozebrać się spokojnie, umyć porządnie ręce, piersi i ramiona, napić się wody, położyć się odświeżony, a może nawet zdrzemnąć się parę minut. Czekał go jednak kolejny zawód i kolejny szok, gdyż kapral Whitcomb podczas jego nieobecności stał się sierżantem Whitcombem i siedział półnagi w fotelu kapelana, przyszywając sobie jego igłą i nitką nowe dystynkcje do rękawa koszuli. Pułkownik Cathcart awansował kaprala Whitcomba i wzywał kapelana w sprawie listów.