– Jestem pomylony. Mam kota. Nie rozumiesz? Brak mi piątej klepki. Zamiast mnie odesłali do kraju przez pomyłkę kogoś innego. Mają tam w szpitalu dyplomowanego psychiatrę, który mnie badał i wydał takie orzeczenie. Jestem naprawdę nienormalny.
– No i co?
– Jak to “no i co"? – Yossarian nie mógł zrozumieć, jak doktor może nie rozumieć. – Nie rozumiesz, co to znaczy? Teraz możesz mnie wyłączyć z personelu walczącego i odesłać do kraju. Nie posyła się przecież na śmierć wariatów, prawda?
– A kto inny da się posłać?
28 Dobbs
McWatt dał się posłać, chociaż nie był wariatem. Podobnie jak Yossarian, który jeszcze kulał, ale kiedy odbył dwa następne loty i poczuł się zagrożony pogłoskami o nowym nalocie na Bolonię, pokuśtykał zdecydowanie pewnego ciepłego popołudnia do namiotu Dobbsa, przyłożył palec do ust i powiedział: “Cśśś!"
– Dlaczego go uciszasz? – spytał Kid Sampson, który obierał zębami mandarynkę i przeglądał postrzępioną książeczkę z komiksami.
– Przecież on nic nie mówi.
– Spierdalaj – powiedział do niego Yossarian, wskazując kciukiem za siebie, w stronę wyjścia z namiotu.
Kid Sampson uniósł ze zrozumieniem swoje jasne brwi i zerwał się z gotowością. Świsnął cztery razy w swoje żółte obwisłe wąsy i pognał w kierunku wzgórz na starym, pogiętym, zielonym motocyklu, który kupił od kogoś przed kilkoma miesiącami. Yossarian odczekał, aż ostatnie, ledwo słyszalne kaszlnięcie motoru ścichnie w oddali. W namiocie było tego dnia jakoś inaczej niż zwykle. Panował zbyt wielki ład. Dobbs przyglądał mu się z zainteresowaniem, paląc grube cygaro. Yossarian, od chwili kiedy zebrał się na odwagę, miał piekielnego stracha.
– W porządku – powiedział. – Zabijemy pułkownika Cathcarta. Zrobimy to razem.
Dobbs podskoczył na łóżku z wyrazem najdzikszego przerażenia.
– Cicho! – ryknął. – Zabić pułkownika Cathcarta? Co ty wygadujesz?
– Ciszej, do cholery, bo cała wyspa usłyszy – warknął Yossarian.
– Masz jeszcze ten rewolwer?
– Czyś ty oszalał? – wrzeszczał Dobbs. – Dlaczego miałbym zabijać pułkownika Cathcarta?
– Dlaczego? – Yossarian gapił się na Dobbsa z wyrazem niedowierzania. – Jak to dlaczego? Przecież to był twój pomysł. Może nie przychodziłeś do szpitala prosić mnie o pomoc?
Dobbs uśmiechnął się powoli.
– Ale wtedy miałem zaledwie pięćdziesiąt osiem lotów – wyjaśnił ssąc ze smakiem cygaro. – Teraz jestem spakowany i czekam na wyjazd do domu. Zaliczyłem już sześćdziesiąt lotów bojowych.
– No i co z tego? – odpowiedział Yossarian. – On i tak znowu podniesie normę.
– Może tym razem nie podniesie.
– Zawsze podnosi. Co się z tobą, do cholery, dzieje? Spytaj Joego Głodomora, ile razy się pakował.
– Muszę poczekać i zobaczyć, co będzie – upiera) się Dobbs. – Byłbym szalony mieszając się do czegoś takiego teraz, kiedy jestem zwolniony od udziału w akcjach bojowych. – Strząsnął popiół z cygara. – Nie, ja ci radzę, żebyś zaliczył sześćdziesiąt lotów tak jak my wszyscy i wtedy zobaczysz.
Yossarian powstrzymał się, żeby mu nie plunąć prosto w twarz.
– Mogę nie dożyć do sześćdziesięciu – przypochlebiał się bezbarwnym, pesymistycznym głosem. – Rozeszły się słuchy, że pułkownik znowu zgłosił naszą grupę do akcji na Bolonię.
– To tylko słuchy – powiedział Dobbs z ważną miną. – Nie można wierzyć każdej plotce.
– Nie potrzebuję twoich dobrych rad.
– Może porozmawiasz z Orrem? – poradził mu Dobbs. – W zeszłym tygodniu podczas tego drugiego nalotu na Awinion znowu strącili go nad morzem. Może on jest tak rozżalony, że zechce go zabić?
– Orr jest za głupi, żeby być nieszczęśliwy.
Orr został znowu strącony nad morzem, w czasie kiedy Yossarian był w szpitalu, i posadził swój okaleczony samolot łagodnie na szklistych, błękitnych falach Zatoki Marsylskiej z takim bezbłędnym mistrzostwem, że cała sześcioosobowa załoga wyszła z tego bez najmniejszego szwanku. Włazy awaryjne w tylnej i przedniej części samolotu otworzyły się, kiedy białozielona woda pieniła się jeszcze wokół samolotu, i lotnicy wyskakiwali w pośpiechu w obwisłych pomarańczowych kamizelkach ratunkowych, które nie nadymały się, tylko dyndały im na szyjach sflaczałe i bezużyteczne. Kamizelki ratunkowe nie nadymały się, ponieważ Milo powyjmował z nich zbiorniczki z dwutlenkiem węgla, potrzebne mu do przyrządzania truskawkowych i ananasowych napojów gazowanych, które serwowano w stołówce oficerskiej, i włożył na ich miejsce odbite na powielaczu karteczki z następującym tekstem: “Dobro firny M i M to dobro kraju". Orr wyłonił się ostatni z tonącego samolotu.
– Żałuj, żeś go nie widział! – opowiadał sierżant Knight Yos-sarianowi rycząc ze śmiechu. – W życiu nie widziałeś nic tak śmiesznego. Kamizelki nie działały, ponieważ Milo ukradł dwutlenek węgla, żeby robić te napoje gazowane, które wam skurwysynom dają w kasynie oficerskim. Na szczęście nic się nie stało. Tylko jeden z nas nie umiał pływać, ale wciągnęliśmy go na ponton, który Orr uruchomił i podholował do kadłuba, kiedy jeszcze wszyscy tam staliśmy. Trzeba przyznać, że ten mały pomyleniec ma dryg do takich rzeczy. Drugi ponton urwał się i odpłynął, więc w szóstkę znaleźliśmy się w jednym, gdzie siedzieliśmy jak śledzie w beczce, bojąc się ruszyć, żeby kogoś nie wypchnąć do wody. Samolot poszedł na dno w jakieś trzy sekundy po tym, jak go opuściliśmy, i kiedy tylko zostaliśmy sami, zaczęliśmy rozkręcać nasze kamizelki, żeby zobaczyć, co się z nimi stało, i znaleźliśmy te cholerne karteczki od Mila, stwierdzające, że co jest dobre dla niego, jest dobre dla nas wszystkich. Co za skurwiel! Jezu, ale go klęliśmy, wszyscy z wyjątkiem twojego przyjaciela Orra, który tylko szczerzył zęby, jakby godził się z tym, że co jest dobre dla Mila, jest dobre dla nas wszystkich.
Słowo daję, żałuj, żeś go nie widział, jak siedział na burcie tratwy niczym kapitan okrętu, a my wszyscy patrzyliśmy na niego czekając, aż powie, co mamy dalej robić. On tymczasem klepał się po udach co kilka sekund, jakby miał dreszcze, i powtarzając: “W porządku, teraz już w porządku", zaśmiewał się jak mały, zwariowany odmieniec; potem znowu powtarzał: “W porządku, teraz już w porządku", i znowu chichotał jak mały, zwariowany odmieniec. Zupełnie jakby się patrzyło na jakiegoś przygłupka. Dzięki temu patrzeniu na niego nie potraciliśmy głów zupełnie już w pierwszych minutach, kiedy każda kolejna fala zalewała nas, zmywając po kilku do wody, i musieliśmy wdrapywać się z powrotem przed nadejściem następnej fali, która mogła odepchnąć nas od tratwy. Było to cholernie zabawne. Cały czas wypadaliśmy i właziliśmy z powrotem. Tego, który nie umiał pływać, trzymaliśmy rozciągniętego na dnie tratwy, ale i tak o mało nam się nie utopił, bo w środku było tyle wody, że zalewała mu twarz. O rany!
Potem Orr zaczął otwierać różne schowki w tratwie i dopiero zaczęła się heca. Najpierw znalazł pudełko z czekoladą i poczęstował wszystkich, siedzieliśmy więc jedząc słoną, mokrą czekoladę, podczas gdy fale raz po raz zrzucały nas do wody. Potem znalazł bulion w kostkach i aluminiowe kubki i zrobił nam zupę. Potem znalazł herbatę. I oczywiście ją zaparzył. Widzisz go, jak serwuje nam herbatę, kiedy tak siedzimy przemoczeni do nitki, z tyłkami w wodzie? Teraz już spadałem z tratwy ze śmiechu. Zaśmiewaliśmy się wszyscy. Tylko on zachowywał śmiertelną powagę, jeśli nie liczyć tego głupkowatego chichotu i uśmiechu szaleńca. Cóż to za kawał wariata! Wszystko, co znalazł, zaraz musiał wypróbować. Znalazł proszek przeciwko rekinom i natychmiast wysypał go do wody. Znalazł farbę sygnalizacyjną i wrzucił ją do morza. Potem znalazł żyłkę do łowienia ryb i suszoną przynętę i twarz mu się rozjaśniła, jakby ukazał się kuter ratunkowy śpieszący, żeby nas wziąć na pokład, zanim umrzemy z wyczerpania albo zanim Niemcy wyślą ze Spezii łódź, która weźmie nas do niewoli albo posieka z karabinu maszynowego. Nie tracąc ani chwili Orr zarzucił żyłkę do wody i podśpiewywał radosny jak ptaszę. “Panie poruczniku, co pan chce złapać?" – pytam go. “Dorsza" – odpowiada. I wcale nie żartował. Całe szczęście, że nic nie złapał, boby go zjadł na surowo i nas też do tego zmusił, ponieważ znalazł broszurkę, w której było napisane, że dorsza można jeść na surowo.