Выбрать главу

Wskoczyłem z powrotem do jeepa i pojechałem do Marsportu. Miałem kilka słów do powiedzenia kapitanowi, który wpuścił Franklina na pokład. Takie rzeczy zdarzały się zbyt często. Ten błazen będzie musiał teraz z powrotem odstawić Franklina na Ziemię.

Rakieta stała w dole odlotowym, z czubem skierowanym ku niebu. Clarkson, nasz specjalista od silników atomowych, przygotowywał ją właśnie do odlotu.

— Gdzie jest kapitan tej landary? — zapytałem.

— W ogóle nie ma kapitana — odparł Clarkson. — Ten model jest zdalnie kierowany przez radio.

Uczułem, jak mi żołądek podchodzi do gardła.

— Nie ma kapitana?

— Nie.

— Nie ma załogi?

— Skądże! Na zdalnie kierowanej rakiecie? Przecież pan o tym świetnie wie, Tully!

— Wobec tego — powiedziałem łagodnie — na pokładzie nie ma tlenu?

— Naturalnie, że nie!

— I żadnej obrony przed promieniowaniem?

— Oczywiście! — Clarkson zaczął mi się przyglądać z niepokojem.

— I żadnej izolacji!

— Tylko tyle, żeby powłoka nie spłonęła.

— I spodziewam się, że ta rakieta startuje z maksymalnym przyspieszeniem? Około trzydziestu pięciu „g”?

— Naturalnie! Jeśli nie ma nikogo na pokładzie, tak jest najbardziej ekonomicznie. Co jest z panem, Tully?

Nie siląc się na odpowiedź, wskoczyłem do jeepa i ruszyłem w kierunku laboratorium spektroskopowego.

Takiej podróży nie mogła przeżyć istota ludzka. Nie było na to najmniejszej szansy. Nawet jednej na miliard. To było fizycznie niemożliwe.

Kiedy przyjechałem do laboratorium, Franklin ukończył już dach i był zajęty gromadzeniem rur. Była to pora przerwy obiadowej i pomagało mu wielu ludzi z Sekcji Kopalnianej.

— Franklin! — zawołałem.

— Tak, proszę pana? Odetchnąłem głęboko.

— Franklin, czy przyjechałeś z tym ładunkiem?

— Ależ nie, proszę pana. Próbowałem panu powiedzieć, że nie, że nic nie płaciłem kapitanowi, ale pan nie…

— Wobec tego — powiedziałem bardzo powoli — w jaki sposób tutaj przybyłeś?

— Za pomocą Prawdy!

— Czy mógłbyś mi to zademonstrować? Franklin zastanowił się przez chwilę.

— Ta podróż straszliwie mnie zmęczyła, panie Tully rzekł. — Ale myślę, że mógłbym…

I zniknął.

Zastygłem w miejscu, mrugając powiekami. Potem jeden inżynier z Sekcji Kopalnianej wskazał na niebo. Był tam Franklin, spokojnie szybujący jakieś sto metrów nad nami.

W chwilę później stał już przy mym boku, zaczerwieniony z zimna. Co za historia!

— I to jest twoja Prawda?! — zawołałem.

— Tak, proszę pana. To jest odmienny sposób widzenia rzeczy. Spojrzenia na rzeczy z góry. Kiedy pan raz zobaczy — kiedy zobaczy pan naprawdę — o! Ale na Ziemi uważano, że to… halucynacja, i kazano mi zaprzestać.

— Potrafiłbyś nauczyć tej metody?

— Oczywiście, proszę pana, ale to wymaga czasu… Panie Tully, czy chce pan przez to powiedzieć, że zostaję?

— Możesz zostać, Franklin. Co więcej, gdybyś próbował odjechać, zabiłbym cię na miejscu.

— Och, dziękuję panu! A moja siostra? Może tu przyjechać?

— Ależ naturalnie! Jakżeby inaczej! Jak tylko przyjedzie…

Usłyszałem okrzyk zdumienia, wydany przez ludzi z Sekcji Kopalnianej. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Odwróciłem się z wolna.

Przede mną stała wysoka, szczupła dziewczyna z oczami jak spodki. Patrzyła dookoła jak lunatyczka, mrucząc:

— A więc to jest Mars! — Potem zwróciła się do mnie, oblana rumieńcem: — Bardzo pana przepraszam… ale ja… ja słyszałam pańską rozmowę.