Выбрать главу

Fakt ten miał o wiele większe znaczenie, niż się mogło początkowo wydawać. Ponieważ Reich, Fleishman, ja sam i bracia Grau byliśmy intelektualistami, nie mogliśmy pozbyć się do końca nawyku używania intelektu do badania umysłu. Prowadziło to do straty czasu — byliśmy jak armia dowodzona przez generała, która odmawia udziału w walce bez uprzedniego sporządzenia dokumentacji w trzech kopiach i o wszystko pyta zwierzchników. Holcroft okazał się rodzajem „medium”, oczywiście nie medium spirytystycznym, choć są to sprawy ze sobą ściśle powiązane. Jego domeną nie był duch, lecz instynkt. Już tego samego wieczoru mogliśmy go włączyć do naszego telepatycznego kręgu. Posiadał rodzaj wewnętrznego ucha całkowicie z nami zestrojonego. Wzbudziło to w naszej piątce nową nadzieję. Czy zdoła on wejść głębiej w umysł, niż potrafiliśmy to my? Czy mógł nam dać jakieś pojęcie o tym, do czego zdolne były pasożyty?

Przez następne dwa czy trzy dni większość czasu spędziliśmy w naszym baraku, nauczając naszych „uczniów” tego wszystkiego, co sami wiedzieliśmy. Bardzo przydały się w tym nasze zdolności telepatyczne. W trakcie zrozumieliśmy, że przeoczyliśmy jeden z najważniejszych problemów fenomenologii. Uczenie człowieka, który przez całe życie miał kompletnie mylny pogląd na swoją własną naturę, prowadzi do zaburzenia panującej wcześniej w jego umyśle równowagi! To tak samo jakby nagle podarować komuś milion funtów, albo też sfrustrowanemu seksualnie mężczyźnie kazać pilnować haremu. Nagle człowiek odkrywa, że przeżycie poetyckiego nastroju jest równie łatwe, jak odkręcenie kurka, albo że można rozpalić w sobie emocje do białości. Zdaje sobie ze zdumieniem graniczącym z szokiem sprawę, że otrzymał klucz do wielkości, a wszyscy — tak zwani — wielcy ludzie tego świata obdarzeni byli ledwie dalekim odblaskiem mocy przepełniających go obecnie. Ale przez całe swe życie oceniał siebie dość skromnie. Jego stara osobowość posiada pewną spójność nabytą przez trzydzieści czy czterdzieści lat działania nawyków. Nie chce ona ustąpić z dnia na dzień. Jednocześnie nowa osobowość jest także wyjątkowo silna. Staje się on polem bitwy pomiędzy obydwu osobowościami. W zamęcie, jaki powstaje, traci ogromne ilości energii.

Jak już powiedziałem, Holcroft był wspaniałym uczniem, ale pozostali posiadali znacznie silniejszą dawną osobowość. Nie mieli też zupełnie poczucia zagrożenia i niebezpieczeństwa. W końcu, jeśli my przeżyliśmy atak pasożytów, czemu i im nie miałoby się także udać?

Wcale nie obwiniam tych czterech. Zjawisko to było w zasadzie nieuniknione. Każdy uniwersytet staje w obliczu tego problemu: studentów, dla których nowe życie jest tak fascynujące, że nie chcą go marnować na ciężką pracę.

Cała nasza piątka musiała włożyć poważny wysiłek umysłowy w to, aby nie dopuścić, by Fleming, Philips, Leaf i Ebner porzucili wszelką dyscyplinę. Nasze nowe idee miały potężną moc intoksykacji, umysły ich otrzymały taki bodziec, że najchętniej zanurzyliby się w nich, chlapiąc wodą wokół jak szczęśliwi uczniacy w rzece. Kiedy nauczyli się czytać Husserla i Merleau-Ponty’ego, przypomniały im się scenki z dzieciństwa albo obrazy minionych przygód miłosnych. Ebner był miłośnikiem muzyki, znającym na pamięć wszystkie opery Wagnera i kiedy tylko pozostawiało go się samemu sobie, zaczynał nucić któryś z tematów „Pierścienia” i natychmiast wpadał w rodzaj biernej ekstazy. Philips, mający w sobie coś z Don Juana, wspominał swe przeszłe podboje, aż atmosfera nabrzmiała seksualną ekscytacją, co reszcie z nas zaczęło przeszkadzać. W obronie Philipsa powinienem dodać, że jego miłosne przygody zawsze były poszukiwaniem czegoś, czego nigdy w nich nie znalazł i co nagle teraz odnalazł, tak więc nie potrafił powstrzymać się od ciągłego analizowania przeszłości.

Trzeciego dnia po przybyciu do Bazy nr 91 przyszedł do mnie Holcroft, by porozmawiać:

— Mam wrażenie, że robimy z siebie durniów. Pełen złych przeczuć zapytałem, co przez to rozumie.

— Nie potrafię tego dokładnie określić. Kiedy próbuję złapać długość ich fal (miał na myśli pasożyty), czuję ich ogromną aktywność. Przygotowują się do czegoś.

Było to potwornie frustrujące. Poznaliśmy wielką tajemnicę, ostrzegliśmy świat. A jednak w zasadzie byliśmy nadal takimi samymi ignorantami jak poprzednio. Kim są te stworzenia? Skąd przybyły? Co jest ich ostatecznym celem? Czy są inteligentne, czy też były pozbawione inteligencji, tak jak jest jej pozbawione robactwo w kawałku sera?

Dość często stawialiśmy sobie to pytanie i udało nam się nawet sformułować kilka wstępnych hipotez. Inteligencja człowieka stanowi funkcję ludzkiego dążenia do ewolucji, naukowiec czy filozof łaknie prawdy z powodu zmęczenia wyłącznie ludzką kondycją. Czy wobec tego stworzenia te są inteligentne w takim właśnie sensie? Trudno było w to uwierzyć, jako że były naszymi wrogami. Historia jednak uczy nas, że inteligencja bynajmniej nie daje gwarancji życzliwości. W każdym razie jeśli są to inteligentne stworzenia, to może moglibyśmy zaproponować im ugodę? A może jeśli są inteligentne, to zdały sobie sprawę z tego, że zostały pokonane?

Ale czy zostały zwyciężone?

Po tym jak Holcroft przedstawił mi swoje wątpliwości, zwołałem całą resztę. Był wówczas piękny, ciepły i słoneczny poranek. Spotkaliśmy się zaraz po śniadaniu. Kilkaset jardów dalej grupa lotników w białych skafandrach odbywała ćwiczenia, z oddali dobiegały komendy sierżanta.

Wyjaśniłem im swoje obawy i powiedziałem, że według mnie musimy dołożyć starań, aby dowiedzieć się czegoś więcej o pasożytach. Poprosiliśmy naszych czterech „uczniów”, aby spróbowali nawiązać z nami telepatyczny kontakt. Wszystko wskazywało na to, że będzie to niebezpieczne przedsięwzięcie i potrzebujemy wszelkiej, możliwej do uzyskania pomocy. Po półgodzinnych ćwiczeniach Leaf oświadczył nagle, że łapie nas całkiem wyraźnie. Pozostali byli tak wyczerpani, że kazaliśmy im przerwać próby i rozluźnić się. Nie powiedzieliśmy im tego co najbardziej leżało nam na sercu: w wypadku ataku pasożytów będą narażeni na największe niebezpieczeństwo, jako że nie mieli żadnego doświadczenia w korzystaniu z własnego umysłu.

Zasłoniliśmy okna, zamknęliśmy drzwi i siedliśmy wszyscy razem, by się skoncentrować. Byłem tak już do tego przyzwyczajony, że wykonywałem wszystko bez mała automatycznie. Pierwszy krok jest identyczny z tym, jaki podejmuję, gdy chcę zasnąć — jest to całkowite oderwanie się od zewnętrznego świata i zapomnienie o ciele. W kilka sekund później podążałem już w ciemność mego umysłu. Następny krok wymagał pewnego doświadczenia. Musiałem oderwać się od zwykłej osobowości fizycznej. Inteligentna część mojej jaźni miała pozostać czynna i przytomna, by wejść w świat marzeń i wspomnień.

Operacja ta przypomina w pewnym sensie to co się dzieje podczas sennych koszmarów, kiedy mówimy sobie: „To tylko sen, przecież śpię w swoim własnym łóżku; tylko muszę się obudzić”. Nasze dzienne „ja” jest obecne, ale czuje się zagubione w świecie fantasmagorii. Wkrótce odkryłem, że potrafię przedrzeć się przez warstwę snów, utrzymując przy tym pełną tego świadomość — jest to trudna sztuka, gdyż ludzie używają ciała jako osobliwego rodzaju reflektora świadomości. Warstwa marzeń sennych w umyśle stanowi dziwny, milczący świat; człowiek czuje się tam jakby pływał pod powierzchnią morza. Dla kogoś początkującego może to być najbardziej niebezpieczna część doświadczenia. Ciało zachowuje się jak kotwica umysłu. W jednym ze swych wierszy Yeats dziękuje Bogu za to, że „ma ciało wraz z jego głupotą”, jako ochronę przed koszmarami sennymi. Ciało jest rodzajem ogromnego balastu powstrzymującego myśli przed rozpierzchnięciem się na wszystkie strony. Przypomina to trochę spacer po Księżycu, gdzie waży się zaledwie kilka funtów. Jeśli postawi się normalny krok, to fruwa się po powierzchni jak balon. Myśli także mogą osiągnąć demoniczną energię, jeśli tylko uwolni się je od balastu ciała. Myśli osoby o chorobliwym umyśle stają się natychmiast przerażającymi diabłami. I dopóki nie dowie się ona, że są to jej własne myśli i że nie istnieją one bez niej, łatwo może wpaść w panikę, co tylko zdecydowanie pogorszy całą sytuację. Przypomina lotnika, który ma pikować, a który bezwiednie pcha drążek sterowniczy ku przodowi.