Выбрать главу

Podczas kiedy opadałem łagodnie w dół poprzez krainę moich snów i marzeń, usilnie starałem się być wobec nich obojętny, po prostu ignorować je. Gdybym popełnił błąd i skoncentrował się na którymś z nich, to rozrósłby się on natychmiast, stając się autonomicznym wszechświatem. Przykładowo napotkałem zapach tytoniu fajkowego „Ginger Tom”, który palił mój dziadek. Upłynęło trochę czasu, nim sobie to przypomniałem, zatrzymałem się i pozwoliłem, by uwaga zatrzymała się na tym doświadczeniu. Natychmiast pojawił się obraz dziadka i jego ogrodu przy domu w Lincolnshire. Ponieważ w gruncie rzeczy byłem wówczas w tym ogrodzie, odtworzony był w takich szczegółach, że w innych okolicznościach dałbym się przekonać, iż jestem w nim rzeczywiście. Kosztowało mnie wiele wysiłku, by to wydarzenie wymazać i za moment opadłem w promieniującą ciepłem ciemność.

Ciemność jest pełna życia, które nie jest prostym odbiciem życia ciała. Jest to życie, które jak elektryczność przenika Wszechświat. Tak więc niższe pokłady umysłu traktuje się jako „wylęgarnię”. Panuje tam wyczuwalny, intensywny nastrój ciepła i niewinności. Jest to osobliwy świat dzieci pozbawionych ciał.

Poniżej „wylęgarni” znajduje się pustka, podobna do pustki międzygwiezdnych przestrzeni. Jest to nicość. Obszar szczególnie przerażający, w którym łatwo się zagubić. W trakcie pierwszych eksperymentów osiągając go zawsze zasypiałem, budząc się dopiero po wielu godzinach. Nie ma tam nic, co mogłoby w czymkolwiek być podobne do świata rzeczy i indywiduów, tak że wystarczy moment nieuwagi, by zerwać nić świadomości.

Dalej nie udało mi się dotrzeć. Co więcej, przebywając w tym świecie nicości, musiałem co pewien czas wznosić się ku „wylęgarni”, by tam ponownie zogniskować swoją uwagę.

Przez cały ten czas nasze mózgi pozostawały w telepatycznej łączności. Nie oznacza to, że cała nasza siódemka płynęła, że tak się wyrażę, ramię w ramię. Oznacza to tyle, że byliśmy w stanie pomagać sobie wzajemnie dzięki osobliwej, wzajemnej kontroli na odległość. Gdybym zasnął w ogrodzie dziadka, pozostali mogliby mnie obudzić. Jeśli któryś z nas zostałby zaatakowany, wszyscy natychmiast „obudzilibyśmy się”, by wspólnie odeprzeć atak. Lecz na tych głębinach odbywało się podróż samotnie.

To właśnie wówczas — dzięki łączności z Holcroftem — dowiedziałem się, że schodzi on nadal w dół. Byłem pełen podziwu dla niego. Na tej głębokości pozbawiony byłem zupełnie balastu. Świadomość podobna była do bąbla, który samoistnie unosił się ku górze. Wiedziałem, że musi istnieć sposób na to, by zejść niżej, ale aby go poznać, potrzebowałem wielu prób i ćwiczeń. W sytuacji kiedy jedyne na co mnie było stać, to utrzymanie poczucia własnej świadomości, nie miałem możliwości na taką naukę. Holcroft najwyraźniej poznał ten sposób.

W tym rejonie umysłu nie istnieje w zasadzie poczucie czasu — czas tam płynie i jednocześnie stoi w miejscu (jeśli można to tak wyrazić). Ponieważ nie istnieje ciało, które by się niecierpliwiło, nie ma nic nienaturalnego w tym trwaniu w czasie. Stwierdziłem, że nigdzie w pobliżu nie ma pasożytów, tak więc po prostu uważnie czekałem. Wkrótce zorientowałem się, że Holcroft wraca. Uniosłem się łagodnie ku górze, poprzez krainę snów i wspomnień, i powróciłem do królestwa świadomości fizycznej po upływie pół godziny od czasu rozpoczęcia eksperymentu. Holcroft nadal był nieprzytomny. Otworzył oczy dopiero po dziesięciu minutach. Był blady, ale oddychał spokojnie.

Patrzył ze spokojem, z którego wywnioskowaliśmy, że nie ma nam nic specjalnego do przekazania.

— Nie mogę zrozumieć. Tam na dole nie ma prawie nic, można by uznać, że chyba wyniosły się.

— Nie widziałeś ich w ogóle?

— Nie. Raz czy dwa miałem wrażenie, że są gdzieś w pobliżu, ale wydawało mi się, że jest ich niezwykle mało.

Wszyscy odnieśliśmy podobne wrażenia. Fakt ten powinien dodać nam otuchy, ale jakoś nikt z nas nie wydawał się z tego zbyt zadowolony.

W południe, po raz pierwszy od trzech dni, włączyliśmy telewizor, by wysłuchać wiadomości. I wówczas dowiedzieliśmy się, czym zajęte były przez ostatnie trzy dni pasożyty.

Okazało się, że Obafeme Gwambe zamordował Nkumbula, Prezydenta Zjednoczonej Afryki, oraz dokonał zamachu stanu, który uczynił go panem Capetown i Adenu. Następnie pokazano fragmenty przemówienia Gwambe, które wygłosił przez radio po przewrocie. Spojrzeliśmy na siebie. Jego głos był osobliwie ekspresyjny, tak jakby odczytywał tekst wyuczony na pamięć, a sam był na tyle zmęczony, że nie potrafił tego uczynić wystarczająco poprawnie.

„Przez zbyt wiele lat Czarni patrzyli na siebie jako na gorszy gatunek Białych. Należy z tym skończyć. Czarni wiedzą, że są lepsi od Białych pod każdym względem. Są silniejsi, lepsi pod względem seksualnym, a ich mózg może pracować dłużej bez zmęczenia. Wiek XXI będzie wiekiem Czarnych…”

I tak dalej. Niewątpliwie był to podżegający tekst, a Gwambe mówił w przekonywający sposób. Było coś hiperpoprawnego w głosie Gwambe i przypominało aktora, który odtwarza swą kwestię po wielokrotnym wyuczeniu.

Przemówienie kończyło się następującymi słowami adresowanymi do nas:

„Biali myślą, że odnaleźli nowy sposób na otumanienie Czarnych. Zmyślili historyjkę o strzygach, zwanych Sagothuans (Gwambe pomylił się w nazwie), które najechać miały Ziemię. No cóż, czy ktoś widział te strzygi? Nie! A to dlatego, że one nie istnieją. Oto jeszcze jeden sposób, za pomocą którego Biali pragną przeciwdziałać pojawieniu się w umysłach Czarnych ich żądań”.

Następnie Gwambe przeszedł do odczytywania listy „praw” Czarnych. Każdy kraj, w którym mieszkała liczna populacja czarnych, winien przekazać władzę nad częścią swego terytorium czarnym mieszkańcom i zezwolić im na utworzenie niezależnego rządu. Ameryka miała przekazać Teksas i Kalifornię. Anglia swe południowe terytoria wraz z Londynem. Czarni w Europie mieli otrzymać albo Włochy, albo Polskę, względnie Austrię.

Tymi detalami nikt, oczywiście, nie zawracał sobie głowy. Był to niewątpliwie z jego strony blef. To co nas niepokoiło, to fakt, że Gwambe był najwyraźniej pod kontrolą pasożytów. Znaliśmy je teraz wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że lekceważenie ich było najgroźniejszym z błędów.

Pojęliśmy ich zamysł: w końcu była to polityka sterowana przez nie z takim powodzeniem przez ostatnie dwa wieki. Odwrócenie uwagi ludzkości od istotnych spraw za pomocą wojen. Przez dwa stulecia ludzkość pracowała nad tym, by zmienić stan swej świadomości i od dwóch stuleci pasożyty zajmowały ich myśli czym innym.

Siedliśmy i do późnej nocy dyskutowaliśmy. Nowa sytuacja w oczywisty sposób domagała się natychmiastowego działania. Ale jakiego? Wszyscy mieliśmy złe przeczucia. O trzeciej nad ranem położyliśmy się spać. O piątej zbudził nas Holcroft i powiedział:

— One coś planują. Czuję to. Myślę, że lepiej będzie, jeśli opuścimy to miejsce.

— Dokąd mamy się udać?

— Do Waszyngtonu. Sądzę, że lepiej stanie się, jeśli porozmawiamy z prezydentem.