— Co to da?
Reich odparł:
— Nie wiem. Ale czuję, że siedząc tu marnujemy czas.
Nie było sensu odkładać tego na później. Mimo iż pozostała jeszcze godzina do świtu, udaliśmy się do helikoptera, który otrzymaliśmy do dyspozycji od rządu Stanów Zjednoczonych. Świt pozwolił nam dostrzec w dole proste i długie ulice Waszyngtonu. Wylądowaliśmy na ulicy obok Białego Domu. Podbiegł do nas żołnierz pełniący straż z atomową bronią, teraz skierowaną na nas. Był młodym człowiekiem i bez trudu przekonaliśmy go, że lepiej będzie, jeśli przyprowadzi swego zwierzchnika. Tymczasem przestawiliśmy helikopter na trawnik przed Białym Domem. Była to jedna z bardziej miłych stron posiadania mocy — zwykłe przeszkody po prostu znikały.
Przekazaliśmy oficerowi wiadomość dla prezydenta, a następnie udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca, gdzie można byłoby napić się kawy. Dla przypadkowych przechodniów cała nasza jedenastka musiała wyglądać na jakąś delegację handlową. Znaleźliśmy dużą, przeszkloną restaurację, gdzie zajęliśmy dwa stoliki i gapiliśmy się na ulicę. Kiedy siedzieliśmy, zajrzałem w umysł Ebnera. Poczuł to i uśmiechnął się do mnie:
— To śmieszne. Powinienem myśleć o niebezpieczeństwie grożącym gatunkowi ludzkiemu i o mieście rodzinnym, urodziłem się w Waszyngtonie. Zamiast tego odczuwam rodzaj pogardy dla ludzi spacerujących ulicą. Wszyscy oni śpią. To co się z nimi stanie, wydaje się być bez znaczenia…
Reich odparł z uśmiechem:
— Nie zapomnij, że tydzień temu byłeś jednym z nich.
Zatelefonowałem do Białego Domu i dowiedziałem się, że jesteśmy zaproszeni na śniadanie z prezydentem na dziewiątą. W drodze powrotnej, idąc przez tłum zmierzający do pracy, poczuliśmy nagle lekkie drganie chodnika. Spojrzeliśmy na siebie, a Ebner zapytał:
— Trzęsienie ziemi?
Reich odparł:
— Nie. To wybuch.
Przyśpieszyliśmy kroku i dotarliśmy do Białego Domu o 8.45. Zapytałem oficera, który wyszedł nam na spotkanie, czy ma jakieś informacje o eksplozji. Pokręcił głową i zapytał:
— Jaki wybuch?
Odpowiedź na nasze pytanie uzyskaliśmy dwadzieścia minut później, zaraz po tym, jak siedliśmy do śniadania. Wywołano prezydenta. Kiedy wrócił, był blady, a głos mu drżał. Powiedział:
— Panowie, pół godziny temu zniszczono Bazę nr 91.
Nikt z nas tego nie powiedział, ale ta sama myśl pojawiała się jednocześnie u wszystkich: Ile czasu upłynie, nim pasożyty nas dopadną?
Zarówno Reich, jak i Holcroft napisali szczegółowe sprawozdanie z owego spotkania u prezydenta, tak że ograniczę się do skróconego jego opisu. Widzieliśmy, że prezydent jest na granicy zapaści, tak więc za pomocą metod, do których tak często sięgaliśmy, uspokoiliśmy go. Melville nie był człowiekiem zdecydowanym. Był znakomitym prezydentem na czas spokoju, świetnie panował nad administracją, ale nie był człowiekiem potrafiącym stawiać czoła kryzysowi na skalę światową. Jak się okazało, był tak wstrząśnięty tymi informacjami, że zapomniał skontaktować się z dowództwem armii, aby zarządzić stan pełnej gotowości systemu obronnego Ameryki. Szybko podsunęliśmy mu tę myśl. Z przyjemnością dowiedzieliśmy się, że system wczesnego ostrzegania gwarantuje wykrycie pocisku z głowicą atomową przemieszczającego się z szybkością mili na sekundę.
Melville łudził się, że eksplozja w Bazie nr 91 wywołana została przez jakiś wypadek, na przykład przez wybuch rakiety przeznaczonej do lotu na Marsa, którą właśnie tam konstruowano. (Paliwo zasilające miało siłę niszczenia równą bombie mogącej zniszczyć pół stanu Nowy Jork). Wyraźnie powiedzieliśmy mu, że taki przypadek jest bardzo mało prawdopodobny. Eksplozja była robotą pasożytów i z całą pewnością działały one rękami Gwambe. Odparł, że w takiej sytuacji Ameryka skazana jest na atomową wojnę z Afryką. Wyjaśniliśmy mu, że sprawy niekoniecznie muszą przybrać taki obrót. Eksplozja miała na celu zabicie nas. Tylko łut szczęścia nas uratował — i przeczucie Holcrofta. Gwambe nie będzie miał już drugi raz takiej samej okazji. A więc, póki co, Melville może udawać, że wierzy, iż wybuch spowodowany był awarią rakiety przygotowanej do podróży na Marsa. Jedno jednak było oczywiste. Musimy skupić jak największą liczbę inteligentnych ludzi, zdolnych rozwiązać problem pasożytów umysłu, i uformować z nich pewnego rodzaju armię. Gdybyśmy dysponowali wystarczająco liczną grupą ludzi posiadających zdolności psychokinezy, to bylibyśmy w stanie zniszczyć rebelię Gwambe w zarodku. Na razie jednak musieliśmy znaleźć jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy pracować w spokoju.
Pokrzepiliśmy na duchu prezydenta życząc mu, by znalazł w sobie dość sił i moralnej odwagi w obliczu kryzysu. Zajęło to nam całe przedpołudnie. Melville musiał wystąpić przed kamerami telewizyjnymi i oświadczyć, iż sądzi, że eksplozja była dziełem przypadku. (Zniszczyła ona obszar o promieniu trzydziestu mil — nic więc dziwnego, że odczuwaliśmy wstrząsy w Waszyngtonie). Bardzo złagodziło to panujące wśród ludzi napięcie. Następnie cały amerykański system obronny musiał zostać starannie sprawdzony, a Gwambe — otrzymać poufne ostrzeżenie, że w wypadku kolejnego ataku nastąpi natychmiastowy odwet. Uznaliśmy, że lepiej będzie, jeśli ujawnimy fakt, iż wszyscy pozostaliśmy przy życiu. Przed pasożytami nie sposób było tego ukryć. Oświadczenie zaś, że zginęliśmy, mogłoby wywołać niekorzystne nastroje ludzi, gdyż to właśnie od nas oczekiwali przywództwa w tej walce.
Do wczesnego obiadu usiedliśmy razem w ponurym nastroju. Nie wydawało się możliwe, abyśmy wygrali tę batalię. Jedyną nadzieją było dopuszczenie kolejnych stu osób do naszego kręgu wtajemniczonych, a następnie próba zgładzenia Gwambe tą samą metodą, której użyliśmy wobec Georgesa Ribot. Najprawdopodobniej jednak byliśmy pod stałą obserwacją pasożytów. Nic nie mogło ich powstrzymać przed manipulacją zachowania przywódców innych państw, tak jak kierowały działaniem Gwambe. W gruncie rzeczy mogło to dotyczyć nawet Melvilla! Nie było co marzyć o tym, by i jego wtajemniczyć w sprawę. Podobnie jak dziewięćdziesiąt pięć procent przedstawicieli gatunku ludzkiego nie był on w stanie pojąć tego problemu. Cały czas groziło nam niebezpieczeństwo… Nawet podczas spaceru ulicą. Pasożyty mogły zdobyć władzę nad którymś z przechodniów i użyć go przeciwko nam jako pocisku. Jeden przechodzień posiadający atomowy pistolet, mógł zrobić z nami prędko porządek.
Wtedy odezwał się Reich:
— Szkoda, że nie możemy po prostu przenieść się na inną planetę i zapoczątkować nową rasę ludzi.
W zamierzeniu nie miała to być poważna uwaga. Wiedzieliśmy, że w naszym Układzie Słonecznym żadna planeta nie nadawała się do zamieszkania: zresztą Ziemia nie posiadała odpowiedniego statku kosmicznego, który mógłby przewieźć ludzi na odległość pięćdziesięciu milionów mil, jaka nas dzieliła od Marsa.
A jednak… czyż nie było to najlepsze rozwiązanie problemu naszego bezpieczeństwa? Ameryka dysponowała wieloma rakietami, które mogłyby przewieźć pięćset osób na Księżyc. Ponadto istniały trzy stacje orbitalne. Pozostając na Ziemi, bylibyśmy ciągle zagrożeni przez pasożyty. Tam na zewnątrz, kiedy bylibyśmy sami w przestrzeni kosmicznej, zagrożenie to by zniknęło.
Tak, nie da się ukryć, było to najlepsze rozwiązanie. Natychmiast po obiedzie Reich, Fleishman i ja udaliśmy się do prezydenta, by wyjaśnić mu naszą koncepcję. Jeśli pasożytom uda się nas zniszczyć, Ziemia i tak byłaby zgubiona. Pasożyty, jeśli wygrają tę walkę, bez wątpienia zniszczą wszystkich, którzy staraliby się ponownie dotrzeć do naszej tajemnicy. Jedyna nadzieja Ziemi leżała w wyrażeniu zgody na to, by około pięćdziesięciu z nas wsiadło do rakiety i spędziło kilka najbliższych tygodni na jednej ze stacji. Być może udałoby nam się w tym czasie zdobyć wystarczającą siłę, by stawić czoła pasożytom. Jeśli nie, to podzielilibyśmy się na małe grupki szkoleniowe, z których każda wzięłaby następne pięćdziesiąt osób w Kosmos. W końcu stworzylibyśmy armię zdolną zwyciężyć.