Jeden z historyków zasugerował, abyśmy „przyjęli” władzę nad umysłem Melvilla, jak pasożyty uczyniły to z Gwambe, i zmusili go do wyrażenia zgody na wszystko, o co poprosimy. W sytuacji kryzysu, jaka zaistniała, krok taki byłby nawet uzasadniony; ale nie było potrzeby, by w tym kierunku podjąć jakiekolwiek działania. Melville akceptował wszystkie nasze sugestie — kryzys po prostu go przeraził.
Wspomniałem już wcześniej, że Spencefield i Remizów dostarczyli nam listę dwunastu osób, które można by dopuścić do naszego kręgu. Jak dotąd zrealizowaliśmy ten zamysł tylko w połowie. Co więcej, Holcraft, Ebner i pozostali mieli własne sugestie w tym względzie. W rezultacie późnym popołudniem rozmawialiśmy z trzydziestoma osobami, z których wszyscy zgodzili się do nas przyłączyć. Siły powietrzne USA ściśle współpracowały z nami w kwestii przywiezienia ich do Waszyngtonu, tak że następnego ranka, o godzinie ósmej, nasza grupa rozrosła się do trzydziestu dziewięciu osób. Powinno nas być czterdziestu jeden, ale samolot wiozący dwóch psychologów z Los Angeles rozbił się nad Wielkim Kanionem. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co było przyczyną wypadku, ale łatwo było się tego domyślić.
Prezydent tak to zorganizował, że mogliśmy opuścić Ziemię następnego popołudnia z kosmodromu w Annopolis. Tymczasem przerobiliśmy z naszymi dwudziestoma ośmioma nowymi uczniami bardzo intensywny kurs fenomenologii. Jak stwierdziliśmy, praktyka zaowocowała tym, że byliśmy w tych sprawach doskonali albo prawie doskonali. Być może ogólna atmosfera kryzysu również i w tym względzie pomogła. (Z pewnością wywołała zdumiewającą zmianę u Merrla, Philipsa, Leafa i Ebnera). Nim minął dzień jeden z naszych nowych rekrutów zademonstrował pierwsze efekty użycia PK na popiele z papierosa.
Jednak ciągle jeszcze mieliśmy złe przeczucia. Było to bardzo nieprzyjemne uczucie — tak jakby coś zagrażało nam zarówno z zewnątrz, jak i z wewnątrz. Czulibyśmy się pewniej, gdyby chodziło o jakiegoś konkretnego wroga. Frustrująca była natomiast świadomość, że pasożyty mogły użyć przeciwko nam jakiegokolwiek człowieka spośród kilku bilionów ludzi. Wywoływało to u nas swoisty efekt bezradności, taki jaki ma miejsce, gdy szuka się „igły w stogu siana”. Muszę także przyznać się do tego, że przez cały czas pobytu w Waszyngtonie sprawowaliśmy ścisłą kontrolę nad prezydentem. Przejęcie kontroli nad jego ośrodkami w mózgu było zbyt łatwe dla pasożytów.
Tymczasem Gwambe odnosił przerażające sukcesy w Afryce. Ostrzeżenia Stanów Zjednoczonych użył po prostu do celów propagandowych — biali znowu usiłują zastraszyć czarnych. Tempo, z jakim rewolta ta się rozpowszechniła, wykazywało niezbicie, że pasożyty uczyniły z Afryki obszar zmasowanej inwazji na umysł ludzki. Bez konsultacji ze swymi oddziałami generałowie murzyńscy podporządkowali się Gwambe. Trzy dni wystarczyły, aby został on niepisanym panem Zjednoczonych Stanów Afryki.
Całą poprzedzającą opuszczenie Ziemi noc spędziłem na bezsennych rozmyślaniach. Ostatnio potrzebowałem zaledwie kilku godzin snu. Rezultatem zbyt długiego snu było osłabienie sił umysłowych i kontroli nad świadomością. Tym razem jednak musiałem stawić,czoła problemowi, który drażnił mnie i męczył. Miałem wrażenie, że przeoczyłem coś bardzo ważnego.
Owo niejasne wrażenie towarzyszyło mi od czasu tej nocy, podczas której pasożyty zniszczyły wszystkich poza naszą piątką. Wydawało się, że w pewnym sensie od tego czasu utknęliśmy w martwym punkcie. Tak, wygraliśmy z nimi rozmaite pomniejsze bitwy, a jednak czuło się, że nasze największe sukcesy należą do przeszłości. Tym bardziej wydawało się to dziwne, że wszystko wskazywało na to, iż tamtej nocy, podczas której stoczyliśmy walkę, wycofały się.
Funkcjonowanie zwierząt podobne jest do maszyn, życie ich opiera się na odruchu i nawyku. Ludzie w znacznej mierze są także maszynami, ale posiadają również pewien poziom świadomości, który oznacza w istocie pozbycie się nawyku, umiejętność dokonywania czegoś nowego i oryginalnego. Dręczyło mnie więc przygnębiające wrażenie, że owe „coś”, które przeoczyłem, jest jednym z tysięcy nawyków, które ciągle traktujemy jako coś niepodważalnego. Walczyłem o zwiększenie kontroli nad świadomością, ale przeoczyłem jakieś głęboko zakorzenione nawyki będące przeszkodą dla prawdziwej kontroli.
Spróbuję to bliżej wyjaśnić. To co mnie niepokoiło, związane było z tym przeogromnym napływem energii witalnej, dzięki której pokonałem pasożyty. Pomimo wysiłków, jakie podejmowałem, by uchwycić jej źródło, ciągle mi ono umykało. Większość ludzi stwierdza, że nagłe zagrożenie uruchamia wewnętrzne siły, których istnienia nigdy sobie nie uświadamiali. Wojna, na przykład, może przemienić hipochondryka w bohatera. Dzieje się tak dlatego, że siły życiowe większości ludzi kontrolowane są przez podświadomość, i są to siły, z których istnienia nie zdają sobie oni sprawy. Ale ja wiedziałem o ich istnieniu. Mogłem zejść w głąb własnego umysłu, jak inżynier schodzący do maszynowni. A jednak nie mogłem przedostać się do źródła prawdziwej siły wewnętrznej. Dlaczego? Krytyczna sytuacja podczas mojej walki z pasożytami umożliwiła mi przywołanie tych potężnych energii. W fakcie, że nie potrafiłem dotrzeć do korzeni swej mocy witalnej, było coś niedorzecznego.
Przez całą noc zmagałem się z tą kwestią, próbowałem zanurzyć się coraz głębiej w umysł. Istniały jednak jakieś niewidzialne przeszkody albo być może była to po prostu moja słabość i brak konsekwencji. Zdawało się, że pasożyty nie mają z tym nic wspólnego, nie zauważyłem obecności ani jednego z nich. O świcie czułem się zmęczony, mimo to jednak udałem się z Reichem, Holcroftem i braćmi Grau na kosmodrom w Annopolis, aby dokonać ostatecznej lustracji. Całe szczęście, żeśmy to uczynili. Pod pretekstem zadania rutynowych pytań sprawdziliśmy cały personel przygotowujący rakietę. Wydali się być w najwyższym stopniu przyjacielscy i uczciwi. Pytaliśmy ich, jak przebiegały prace. Odpowiedzieli, że były to rutynowe czynności i przebiegały bez żadnych niespodzianek. Holcroft, który przez cały czas obserwował nas, sam nic nie mówiąc, w pewnym momencie nagle zapytał:
— Czy wszyscy członkowie zespołu są tu obecni?
Pułkownik Massey, odpowiedzialny za zespół, kiwnął głową:
— Wszyscy inżynierowie są obecni. Holcroft jednak dalej nalegał:
— A poza inżynierami?
— Brakuje tylko jednej osoby. Ale nie jest ona ważna, to Kellerman, asystent pułkownika Gosta. Ma dziś rano wizytę u psychiatry.
Głównym zadaniem Gosta było programowanie pokładowego komputera, który koordynował pracę rakiety: dozowanie paliwa, temperaturę, kontrolę powietrza, itd.
Powiedziałem wymijająco:
— Wiem, że nie jest to ważne, ale chcielibyśmy się z nim spotkać. To rutynowa sprawa.
— Ależ pułkownik Gosta wie znacznie więcej od niego. Jest w stanie udzielić odpowiedzi na każde pytanie.
— No tak, ale mimo wszystko chcielibyśmy go zobaczyć.
Połączono się więc z psychiatrą Bazy, który powiadomił nas, że Kellerman wyszedł od niego pół godziny temu. Sprawdzono to w wartowni i okazało się, że wyjechał na motorze dwadzieścia minut wcześniej. Zakłopotany Gosta powiedział:
— Ma dziewczynę, która mieszka w akademiku i czasami zezwalam mu na to, by spędził z nią przerwę na kawę. Przypuszczam, że tam właśnie się udał.