Выбрать главу

Myśli te były tak okropne, że kusiło mnie, aby wrócić do pokoju i tam ponownie je przetrawić. Ale zmusiłem się, wbrew swej woli, do tego, by je przedstawić Reichowi. Nie sądzę, aby mnie do końca zrozumiał; jednak zobaczył, że znajduję się w dość niebezpiecznym stanie i z pomocą niebios wypowiedział dokładnie te słowa, które były konieczne, by przywrócić memu umysłowi spokój. To, o czym zaczął mówić, dotyczyło dziwnej roli przypadku w archeologii, koincydencji zbyt dziwnej, by można było jej użyć nawet w powieści. Mówił o tym, jak George Smith wyjechał z Londynu gnany absurdalną nadzieją znalezienia glinianych tabliczek, które uzupełniłyby epos o Gilgameszu — i jak naprawdę je odnalazł. Mówił również o „nieprawdopodobnej” historii odkrycia Troi przez Schliemanna, o odnalezieniu Nimrud przez Layarda — tak jak gdyby niewidzialna nić przeznaczenia ciągnęła ich ku tym odkryciom. Musiałem przyznać, że archeologia, bardziej niż inne nauki, skłania do wiary w cuda.

Podchwycił to skrupulatnie.

— Jeśli się z tym zgodzisz, musisz też dostrzec, że popełniasz błąd sądząc, że cywilizacja jest tylko snem, czy też rodzajem nocnego koszmaru. Sen ma swą logikę dopóki trwa, ale po przebudzeniu od razu widzimy, że był jej pozbawiony. Sugerujesz, że nasze iluzje narzucają swoją logikę życiu. Dobrze, ale historie Layarda, Schliemanna, Smitha, Champolliona, Rawlinsona czy Bosserta przeczą temu stanowczo. Zdarzyły się one naprawdę. Są prawdziwymi zdarzeniami z autentycznego życia; ich istnienie przeczące wszelkiej logice powoduje, że nadają realności życiu; żaden z pisarzy nie śmiałby wymyślić bardziej…

Miał rację i musiałem się z nim zgodzić. A kiedy myślałem o dziwnym przeznaczeniu wiodącym Schliemanna do Troi czy Layarda do Nimrud, przypomniałem sobie podobne zdarzenia z mojego życia — na przykład moje pierwsze „ważniejsze” znalezisko; tabliczkę, zawierającą paralelne teksty w języku fenickim, protohetyckim i arkadyjskim, znalezioną w Kadesz. Przypominam sobie wszechogarniające mnie wówczas odczucie przeznaczenia, doświadczenie czegoś „boskiego, co nadaje kształt naszym poczynaniom” — lub przynajmniej zachodzącego zgodnie z jakimś tajemniczym prawem przypadku — i co dane mi było przeżyć, gdy zeskrobywałem ziemię z owych glinianych tabliczek. Wiedziałem bowiem, przynajmniej pół godziny wcześniej nim znalazłem owe tabliczki, że tego dnia odkryję coś bardzo ważnego, a kiedy wbijałem łopatę w przypadkowo wybrane miejsce, byłem pewien, że nie będzie to strata czasu.

W przeciągu niespełna dziesięciu minut Reich ponownie zaraził mnie rozsądkiem i optymizmem.

Nie wiedziałem wówczas, że stoczyłem oto pierwszą, zwycięską bitwę z Tsathogguanami.

(Nota wydawcy: odtąd zapis nagrania magnetofonowego będzie wzbogacony Notami Autobiograficznymi autora prof. Austina, które udostępniła nam Biblioteka Uniwersytecka w Teksasie. Notatki te zostały opublikowane oddzielnie przez Uniwersytet w Miscellaneach prof. Austina. Starałem się korzystać z tych notatek jedynie po to, aby rozwinąć materiał znajdujący się w nagraniu, które zawiera jeszcze ok. 10 tysięcy słów).

Tej wiosny szczęście sprzyjało mi, bóg Archeologii pobłogosławił mnie. Pracowało mi się z Reichem tak dobrze, że postanowiłem wynająć mieszkanie w Diyarbakir i pozostać tam do końca roku. W kwietniu, na kilka dni przed wyjazdem na Czarną Górę w Karatepe, otrzymałem list od Standard Motors and Engineering, byłych pracodawców Weissmana, w którym donosili, że chcieliby zwrócić mi znaczną część pism Weissmana i pytają o mój aktualny adres. Odpisałem, że listy mogą wysyłać do Anglo-Indian Uranium Company w Diyarbakirze, i że będę wdzięczny, jeśli zechcą przesłać materiały Weissmana pod moim londyńskim adresem — albo niech zaadresują je na nazwisko Baumgarta, który dotąd przebywał w Hampstead.

Kiedy prof. Helmut Bossert po raz pierwszy dotarł do Kadirli, „miasta” położonego najbliżej Czarnej Góry Hetytów, w 1949 roku, musiał odbyć trudną podróż przez błotniste drogi. W tamtych czasach Kadirli było maleńkim, prowincjonalnym miasteczkiem, jeszcze nie zelektryfikowanym. Dzisiaj jest to zamożne, spokojne małe miasto, z dwoma znakomitymi hotelami i wygodnym połączeniem samolotem stratosferycznym z Londynem, gdzie dotrzeć można w przeciągu godziny. Wycieczka na Czarną Górę kosztowała Bosserta jeszcze jeden dzień żmudnej wspinaczki ścieżkami wydeptanymi przez pastuchów, porosłymi wzdłuż kolczastymi jałowcami. My w swym własnym helikopterze docieraliśmy z Diyarbakiru do Kadirli w przeciągu godziny, a do Karatepe przez następne dwadzieścia minut. Elektroniczne wyposażenie Reicha zostało przetransportowane samolotem w czterdzieści osiem godzin później.

Powinienem teraz opowiedzieć coś o celu naszej ekspedycji. Z Czarną Górą, która należy do pasma górskiego Antytaurusa, wiąże się wiele tajemnic. Tak zwane imperium Hetytów upadło około 1200 roku p.n.e., pokonane przez hordy barbarzyńców, pośród których najsilniejsi byli Asyryjczycy. A jednak obiekty Karatepe pochodzą z okresu o pięćset lat późniejszego, podobnie jak w Karkemisz i Zincirli. Co się wydarzyło w przeciągu tych pięciuset lat? Jak Hetyci zdołali zachować tak wiele ze swej kultury przez tak burzliwy okres, podczas gdy ich północna stolica — Hattusa znajdowała się w rękach Asyryjczyków? Był to problem, którego rozwiązaniu poświęciłem dziesięć lat mojego życia.

Zawsze wierzyłem, że klucz do tej zagadki leży głęboko w ziemi, w sercu Czarnej Góry — podobnie jak głębokie wykopy na wzniesieniach Bogazkóy odsłoniły groby wysoce cywilizowanych ludzi, starszych o tysiąc lat od Hetytów. Moje wykopaliska w 1987 roku przyniosły w efekcie odkrycie pierwszej partii dziwnych, bazaltowych figurek, których sposób rzeźbienia zasadniczo różnił się od rzeźb Hetytów znalezionych na powierzchni — słynnych byków, lwów i uskrzydlonych sfinksów. Były one płaskie i kanciaste, w ich ruchu było coś barbarzyńskiego, a jednocześnie coś zupełnie odmiennego od stylu afrykańskich rzeźb, z którymi czasami były porównywane. Kluczowe symbole na tych figurkach były wyraźnie hetyckie, a nie fenickie czy asyryjskie, ale gdyby nie to, sądziłbym, że pochodzą z zupełnie odrębnej kultury. Same hieroglify były odrębnym problemem. Nasza wiedza o języku Hetytów miała dość solidne podstawy, dzięki badaniom Hroznego, ale miała też i spore luki. Stawało się to szczególnie wyraziste, gdy chodziło o odczytanie obrzędów religijnych. (Można sobie wyobrazić, na przykład, archeologa pochodzącego z dalekiej przyszłości, który stoi skonfundowany przed opisem mszy katolickiej, rozważając o roli krzyża i dziwacznych symboli). W tym przypadku przypuszczaliśmy, że symbole na bazaltowych figurkach musiały dotyczyć niemal wyłącznie rytuału religijnego, ponieważ około siedemdziesięciu pięciu procent było nam zupełnie nie znane. Jedno z kilku zdań, które zdołaliśmy odczytać, brzmiało: „Przed (lub poniżej) Pithanas mieszkali Wielcy Dawni”; oraz inne: „Tuthalijas złożył hołd Abhothowi Ciemnemu”. Hetyckie symbole „ciemności” mogą oznaczać także: „czarne”, „nieczyste” i „nietykalne” w takim sensie, w jakim rozumie się je w hinduizmie.