Выбрать главу

Tym razem zaburzenia, których doświadczaliśmy już poprzednio, były mniej dokuczliwe. Wiedzieliśmy teraz, czym były: uwięzione moce życia obserwowały nas, pełne nadziei. Zaburzenia miały obecnie charakter emocjonalny. Znając jednak ich naturę, nie było trudno je zwalczyć. Skierowaliśmy statek bezpośrednio ku Księżycowi. Zaczęliśmy natychmiast hamować. Pół godziny później łagodnie wylądowaliśmy, powodując powstanie wielkiej chmury srebrzystego kurzu.

Byłem już kiedyś na Księżycu i wydawał mi się wtedy całkowicie martwą skałą. Teraz przestał być martwy, stanowił krajobraz żywej udręki. Udzielało się wrażenie ogromnej tragedii, jakbyśmy patrzyli na wypalony budynek, gdzie kiedyś straciło życie tysiące ludzi.

Nie marnując czasu, zabraliśmy się do przeprowadzenia zamierzonego eksperymentu. Nie opuszczając statku (jako że plany nasze nie przewidywały lądowania, nie mieliśmy ubiorów przystosowanych do przebywania w próżni kosmicznej), skierowaliśmy strumień wolicjonalnej mocy na ogromną masę porowatych skał przypominających wyglądem potężne mrowisko. Dwunastu z nas działało równolegle, a wytwarzana przez nas moc mogła sformować krater o średnicy dziesięciu mil. Całe to „mrowisko” — o wysokości około jednej mili — rozsadziliśmy tak, jak blok Abhotha, obracając je w drobny pył, który stworzył wokół statku rodzaj mgły. Wydzielone przy tej okazji ciepło dokuczało nam przez następne dziesięć minut. Kiedy rozbiliśmy skałę, wszyscy doświadczyli przez moment dreszczy czystej radości, przebiegających przez nas niby delikatny prąd. Nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości: uwolniliśmy uwięzione siły życia. Ponieważ jednak były one pozbawione ciała, zniknęły, rozpraszając się w przestrzeni.

W Księżycu było coś odpychającego, przygnębiającego. Shelley wykazał się szóstym zmysłem, pytając: „Czyś blady ze znużenia?”, Yeates natomiast przedstawił przerażające spostrzeżenie, porównując Księżyc do idioty zataczającego się po niebie. I to było właśnie to. Czuliśmy się tak, jakbyśmy odwiedzili w domu wariatów jakąś udręczoną duszę.

Pół godziny później Księżyc został daleko w tyle, a całe przednie okno wypełniał mglisty, niebieski glob ziemski. Jest to zawsze niezwykle ekscytujący moment, kiedy widzi się przed sobą Ziemię, a za sobą Księżyc, tej samej co ona wielkości. My ciągle jednak mieliśmy jeszcze swe własne porachunki z Księżycem. Chcieliśmy ustalić, jak dalece można wpłynąć na niego poprzez psychokinezę. Łatwo zauważyć, że musiało być to dokonane w połowie odległości między Ziemią a Księżycem, ponieważ musieliśmy „oprzeć się” o Ziemię. Nie mogliśmy, rzecz jasna, emitować żadnej siły z naszego statku — nieporównywalnie od nas większa masa Księżyca skierowałaby tę siłę przeciwko nam, co zniszczyłoby nas. Statek stanowił tylko trzeci kąt spłaszczonego trójkąta.

Było to trudne zadanie. Przede wszystkim, po raz pierwszy zaangażowaliśmy się w to wszyscy — pięćdziesiąt umysłów połączonych równolegle. Okazało się to zresztą najtrudniejszą częścią całego problemu. Większość z nich słabo uświadamiała sobie własne zdolności psychokinetyczne, a tymczasem nagle musieli w pełni owe niedojrzałe moce wykorzystać i to w sposób zharmonizowany z grupą innych ludzi. Fleishman, Reich i ja musieliśmy pełnić funkcję zarządzających tą mocą. To co robiliśmy, było wysoce niebezpieczne. Nigdy jeszcze statek kosmiczny nie wydawał się być czymś tak małym i kruchym. Wystarczyło, aby jedna osoba straciła kontrolę na moment, by wszystkich nas zniszczyć. My trzej skoncentrowaliśmy się więc na uniknięciu jakiegoś wypadku; podczas gdy Holcroft i Ebner koordynowali wysiłki w celu wytworzenia zmiennej fali energii PK. Konieczne było ponadto „czucie” drogi ku Ziemi — to samo w sobie spowodowało szok. Tak jakbyśmy znaleźli się nagle w Waszyngtonie. Ziemia emanowała „życie” równie intensywnie jak Księżyc. Nie było to życie zblokowane i uwięzione, lecz był to lęk i nerwica. Natychmiast oczywiste stało się, jak bardzo trafna była teoria Reicha na temat pasożytów umysłu. Ludzie na Ziemi wytwarzali pole paniki w ten sam sposób, jak my wytwarzaliśmy energię nad-psychiczną. Panika ta oddalała ich jeszcze bardziej od swego prawdziwego „ja”, produkując rakowaty cień, alter ego, które natychmiast stawało się dziwną, niezależną rzeczywistością — tak jak patrząc czasem na swe odbicie w lustrze wyobrażamy sobie, że nagle ono ożywa.

Kiedy nawiązaliśmy już kontakt z Ziemią, mogliśmy wysłać podwojoną moc ku Księżycowi — bezpośredni strumień energii PK ze statku oraz strumień odbity od Ziemi.

Celem tego eksperymentu nie było jakieś oddziaływanie na Księżyc, ale ocena jego reakcji, w ten sam sposób w jaki gracz w krykieta waży piłkę w dłoni. Mówiłem już, że wrażenie jakie towarzyszy wykorzystywaniu sił PK, nie różni się wiele od wrażenia dotykania czegoś. Jedyną różnicą jest tu znacznie szerszy zakres. W tym przypadku, po ustabilizowaniu odbitego od Ziemi strumienia, mogliśmy ocenić opór Księżyca. Oznaczało to po prostu wytwarzanie wzrastającej siły i stwierdzenie, co się wtedy stanie. Nie doświadczyłem tego bezpośrednio, rzecz jasna; wszystko co Reich, Fleishman i ja mogliśmy zrobić, to „stabilizować” tę siłę, nie dopuszczając, by jej wibracje zniszczyły statek. Uświadomiliśmy sobie jej wzrastającą moc poprzez zwiększenie się wibracji. W końcu ostro zarządziłem koniec — stawało się to zbyt niebezpieczne.

Zapytałem Holcrofta, co się stało. Powiedział:

— Nie jestem pewien, ale myślę, że otrzymaliśmy odpowiedź. Nietrudno jest objąć Księżyc, trudno jednak powiedzieć, jakiego ciśnienia by to wymagało. Będziemy musieli spróbować ponownie z Ziemi.

Miał oczywiście na myśli to, że za pomocą strumienia energii PK mogliśmy zbadać kształt Księżyca. Nadal jednak nie mieliśmy pojęcia, czy można go za pomocą sił PK poruszyć.

Wszyscy byliśmy wyczerpani. Większość z nas przespała ostatnią godzinę podróży na Ziemię.

O godzinie dziewiątej włączyliśmy silniki hamujące i zwolniliśmy do prędkości tysiąca mil na godzinę. O 9.17 weszliśmy w atmosferę ziemską i wyłączyliśmy wszystkie silniki. Wiązka kontrolna Massey’a namierzyła nas, mogliśmy więc pozostawić mu całą resztę. Kilka minut przed dziesiątą wylądowaliśmy.

Czułem się, jakbym wracał po tysiącu lat. Wszystko uległo w nas tak całkowitej przemianie, że Ziemia sama wydawała się odmieniona. Pierwsza rzecz, która nas uderzyła, była łatwa do przewidzenia. Wszystko wydawało się nieskończenie piękniejsze od tego, co pamiętaliśmy. Zaszokowało nas to. Było to coś, czego nie dostrzegliśmy na Księżycu, z powodu zakłócającego wpływu satelity.

Z drugiej jednak strony, witający nas ludzie wydali się nam tak obcy i odpychający, niewiele różniący się od małp. Trudno było uwierzyć, że te skretyniałe istoty mogły zamieszkiwać tak nieskończenie piękny świat nadal pozostawać ślepcami i głupcami. Musieliśmy sobie dopiero przypomnieć, że ślepota ludzka jest mechanizmem ewolucyjnym.

Instynktownie usuwaliśmy się ludziom z oczu, robiąc wszystko, by ukryć naszą zmianę. Czuliśmy się zażenowani, tak jak czują się ludzie szczęśliwi pośród ogromu cierpienia, któremu nie można zapobiec.

Massey wyglądał na bardzo zmęczonego i chorego. Powiedział:

— A więc panowie, udało się wam?

— Tak sądzę — odparłem.